Rozdział V

Wieś i miasto

Na wsi przeżyłem, nigdzie nie wyjeżdżając, pierwsze dziewięć lat mego życia. W ciągu następnych siedmiu lat corocznie przyjeżdżałem na wieś na lato, czasami na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Prawie do 18-tego roku życia byłem mocno związany z Janówką i z tem, co ją otaczało. W ciągu pierwszych lat dzieciństwa wpływ wsi był przemożny. W następnym okresie walczył już z wpływem miasta i na całej linji ustępował mu.

Wieś zapoznała mnie z gospodarstwem rolnem, młynem, amerykańską wiązałką snopów. Wieś zbliżyła mnie z chłopami miejscowymi i przyjeżdżającymi do młyna i odleglejszymi, przychodzącymi z kosą i sakwą na ramieniu, z ukraińskich gubernij, na zarobek. Potem wiele szczegółów życia wiejskiego uległo jakby zapomnieniu, zatarło się w pamięci, ale przy każdym przełomie życiowym wypływało to to, to owo na powierzchnię i pomagało w wielu wypadkach.

Wieś pokazała mi w naturze typy szlacheckiego zubożenia i kapitalistycznego bogacenia się. Ukazała mi wiele stron ludzkich stosunków w ich istotnej postaci i, dzięki temu, pozwoliła mi żywiej odczuć inny typ kultury, miejskiej, wyższej, lecz bogatszej w przeciwieństwa.

Już pierwsze wakacje doprowadziły jakby do konfrontacji w mej świadomości miasta i wsi. Jechałem do domu z niesłychaną niecierpliwością.

Serce skakało mi z radości. Pragnąłem znów wszystkich zobaczyć i pokazać się wszystkim. W Nowym Bugu spotkał mnie ojciec. Pokazałem mu moje piątki i wyjaśniłem, że jestem teraz w pierwszej klasie i że koniecznie muszę mieć galowy mundur. Jechaliśmy nocą wozem, powoził młody karbowy. Na stepie, zwłaszcza w jarach, czuło się wilgotny chłodek, to też owinięto mnie wielką burką. Upojony zmianą otoczenia, jazdą, wspomnieniami, wrażeniami, opowiadałem niezmordowanie: o szkole, o łaźni, o mym przyjacielu Kosti R. , o teatrze. Nie milkłem ani na chwilę, streściłem najpierw Nazara Stodołę, potem Lokatora z trombonem. Ojciec słuchał, chwilami drzemał, otrząsał się ze snu i śmiał się z zadowoleniem. Młody karbowy kręcił od czasu do czasu głową i oglądał się na gospodarza: to dopiero opowiadanie. Nad ranem zasnęłem i obudziłem się w Janówce. Dom wydał mi się strasznie mały, wiejski pszenny chleb - szary, a cały wiejski tryb życia - i swój i obcy zarazem. Opowiadałem matce i siostrze o teatrze, ale już nie z takiem uniesieniem, jak ojcu. W warsztacie nie poznałem prawie Wicia i Dawida, tak bardzo urośli i zmężnieli. Ale i ja wydałem im się inny. Odrazu zaczęli zwracać się do mnie na wy. Zaprotestowałem. - Na, a jak" - odpowiedział smagły, chudy i cichy Dawid. - Teraz jesteście uczony.

Iwan Wasiljewicz był już żonaty. Kuchnię czeladną obok warsztatu oddano mu na mieszkanie, a kuchnię urządzoło w nowej lepiance za warsztatem.

Jednakże nie o to chodziło. Między mną a tem, z czem związane było moje dzieciństwo, wzniósł się mur czegoś nowego. Wszystko było tem samem i innem. Rzeczy i ludzie byli jakby ich ktoś zmienił. Naturalnie, przez rok to i owo zmieniło się istotnie. Znacznie jednak bardziej zmieniły si ę moje oczy. Od owego pierwszego przyjazdu między mną i rodziną zaczęło ujawniać się coś w rodzaju obcości, najpierw przejawiającej się w drobiazgach, z biegiem zaś lat - poważniejącej i pogłębiającej się. Dwoistość wpływów, pochodzących z miasta i ze wsi, była charakterystyczna dla całego okresu mej nauki. W mieście czułem się bez porównania bardziej zrównoważony w stosunkach z ludźmi i poza poszczególnemi, choć burzliwemi konfliktami, jak z Francuzem lub filologiem, w szkole dosyć równo szedłem w cuglach rodzinnej i szkolnej dyscypliny.

Przyczyniał się do tego nie tylko tryb życia w rodzinie Szpencera, gdzie panowały rozumne wymagania i stosunkowo wysoki poziom osobistych stosunków, ale wogóle układ miejskiego życia. Coprawda, sprzeczności tego życia nie były w żadnym razie mniejsze, niż na wsi, przeciwnie, większe, ale w mieście były one bardziej przysłonięte, uporządkowane i uregulowane. Ludzie różnych klas stykali się ze sobą tylko w sferze interesów, poczem zaś znikali dla siebie. Na wsi natomiast wszyscy byli sobie wzajem na widoku. Niewolnicza zależność jednego człowieka od drugiego sterczała tu na zewnątrz, jak sprężyna ze starej kanapy. Na wsi ujawniałem daleko większą nierówność charakteru i kłótliwość. Nawet z Fanny Salomonówną, kiedy bawiła u nas na wsi i ostrożnie występowała po stronie matki albo siostry, nieraz się kłóciłem, a czasami bywałem dla niej zuchwały, choci aż w mieście łączyły nas nie tylko dobre, ale tkliwe stosunki. Sprzeczki wybuchały czasem o głupstwa. Często jednakże miewały i poważniejsze tło.

Noszę świeżo wypraną płócienną bluzę, skórzany pas z miedzianą klamrą, na białej czapce żółty znak, błyskający w słońcu - słowem wyglądam wspaniale. To trzeba wszystkim pokazać. Jadę z ojcem w pole, w czasie najgorętszej pracy przy sprzątaniu ozimej pszenicy. Starszy kosiarz, Archip, ponury i dobry zarazem, idzie pierwszy wzgórzem, za nim 2 kosiarzy i 12 kobiet, wiążących snopy. 12 kos tnie oziminę i rozpalone powietrze. Archip nosi portki na jeden rogowy guzik. Kobiety są w podartych spódnicach, albo tylko w zgrzebnych koszulach. Zdaleka dźwięk kos wydaje się dźwiękiem upału. - Ano, daj i mnie, - mówi ojciec, - poprobóję jaka jest ozima słoma. . . Bierze od Archipa kosę i staje na jego miejscu. Patrzę na to ze wzruszeniem. Ojciec czyni proste, zwykłe ruchy, jakgdyby wcale nie pracował, tylko zabierał się dopiero do roboty, i kroki stawia lekkie, próbne, jakby szukał miejsca, gdzieby mógł nabrać rozmachu. Kosa porusza się w jego rękach zwyczajnie, wcale nie zuchowato, nawet jakby niebardzo pewnie, jednakże kosi bardzo nisko, bardzo równo, - tnie i naodlew kładzie zboże równa wstęgą po lewej ręce. Archip spogląda jednem okiem i bez słów widać, że chwali. Pozostali patrzą rozmaicie. Jedni niby z uznaniem: widać, że gospodarz nie ułomek. Inni zaś chłodno: dobrze mu kosie swoje i to tylko na pokaz. Być może, że nie uzmysławiam sobie tego wszystkiego zupełnie wyraźnie, ale mocno odczuwam skomplikowany mechanizm stosunków. Po odejściu ojca na inne pole, usiłuję sam władać kosą. - Na piętkę, na piętkę zabierajcie słomę, czubek niech będzie swobodny, nie trzeba naciskać. Jednakże ze wzruszenia nie wyobrażam sobie nawet, gdzie jest właściwie owa piętka, czubek zaś za trzecim razem chowa się w ziemię. - Ehe, tak to i kosę spotka prędki koniec, - mówi Archip, - pouczcie się u ojca. Czuję na sobie drwiące oczy smagłej i zakurzonej żniwiarki i śpieszę, aby wydostać się z szeregu, razem z mym znakiem na czapce, z pod której spływa pot. - Idź lepiej do mamusi po pierniczek, - słyszę za plecami kpiący głos Mutuzka. Znam tego czarnego, jak but, kosiarza: kolonista, pracuje w Janówce trzeci rok, zręczny, zuchwały w języku, w zeszłym roku mówił czasem o gospodarzach, naumyślnie przy mnie, złe ale trafne słowa. Mutozok podoba mi się, bo jest zręczny i śmiały, jednocześnie zaś wywołuje we mnie bezsilną nienawiść swemi bezczelnemi drwinami. Chciałbym powiedzieć coś takiego, coby przekonało Mutuzka do mnie, albo przeciwnie - przerwać mu rozkazująco, ale nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa.

Wróciwszy z pola, spostrzegam przed progiem naszego domu bosą kobietę. Siedzi opodal kamienia, oparłszy się o ścianę, nie ma odwagi siąść na kamieniu, - to matka półgłupiego Ignatki. Szła siedem wiorst, żeby odebrać rubla, ale w domu niema nikogo i nikt nie może dać jej tego rubla. Czekać będzie do wieczora. Jakoś dziwnie ściska mi się serce, gdy patrzę na tę postać, uosobienie nędzy i pokory.

Po upływie roku stosunki się nie poprawiły, przeciwnie. Wracając z krokieta, spotkałem na podwórzu ojca, który przed chwilą wrócił z pola, zmęczony i zirytowany, cały pokryty kurzem, za nim przestępował z nogi na nogę bosy, z czarnemi piętami, piegowaty chłopina. - Wypuście, na miłość boską krowę, - prosił i przysięgał, że nie puści jej więcej w zboże. Ojciec odpowiadał: - Twoja krowa zeżre za dziesięć groszy, a szkody zrobi za dziesięć rubli. Chłopina powtarzał swoje, a w błaganiu jego dźwięczała nienawiść. Scena ta wywarła na mnie wstrząsające wrażenie, targnęła wszystkiemi fibrami duszy. Nastrój krokietowy, wyniesony z placyku wśród grusz, gdzie zwycięsko pobiłem me siostry, odrazu zastąpiła gwałtowna rozpacz. Przemknąłem się obok ojca, przedostałem do sypialni, upadłem na łóżko i płakałem zapamiętale, mimo matrykuły ucznia klasy drugiej. Ojciec wszedł przez sień do jadalni, chłop przywlókł się za nim, aż na próg. Rozlegały się głosy. Potem chłop odszedł. Matka wróciła ze młyna, odróżniłem jej głos, słyszałem, jak zaczęto nakrywać do stołu, jak matka wołała mnie. . . Nie odpowiadałem i płakałem dalej. Wkońcu łzy nabrały błogiego posmaku. Drzwi się otworzyły i matka nachyliła się nade mną:

- Czego płaczesz, Liowoczka" - Nie odpowiadałem. Matka poszeptała z ojcem.

- O tego chłopa" " Zwróciło mu się krowę i nie ściągnęło kary.

- Wcale nie o to, - odpowiedziałem z pod poduszki, wstydząc się boleśnie przyczyny mych łez.

- I nie ściągnęliśmy z niego kary, - w dalszym ciągu upewniała matka. .

To ojciec odgadł powód mego zmarwienia i powiedział matce. Ojciec umiał mimochodem, jednem bystrem spojrzeniem, wiele zauważyć.

Pewnego razu, przyjechał pod nieobecność gospodarza strażnik ziemski, ordynarny, chciwy, zuchwały człowiek i zażądał paszportów od robotników. Znalazł dwa przedawnione. Natychmiast ściągnął z pola ich posiadaczy, oświadczył, że są aresztowani i zostaną odesłani etapem do domu. Jednym z aresztowanych był starzec z głębokiemi brózdami na brunatnej szyi, drugim - młody chłopiec, siostrzeniec owego staruszka. W sieni obaj padli na kolana na ubitą podłogę, najpiew stary, za nim młody, pochylali głowy do ziemi i powtarzali. - Wyświadczcie nam takie zmiłowanie boskie, nie gubcie nas. Tęgi i spocony strażnik, bawiąc się szablą i popijając przyniesione dla niego z piwnicy zimne mleko, odpowiadał: - Zmiłowanie mam tylko w święta, a dziś dzień powszedni. Siedziałem, jak na rozpalonych węglach i wyrzekłem urywanym głosem jakieś słowa protestu. - To, mój młody panie, was się nie tyczy - ryknął surowo strażnik, a starsza siostra dała mi trwożny znak palcem. Strażnik zabrał obu robotników ze sobą.

Podczas wakacyj pracowałem jako rachunkowy, to jest na zmianę ze starszym bratem i siostrą, zapisywałem do księgi najętych robotników, warunki najmu i poszczególne wypłaty w naturze i pieniądzach. Podczas rozrachunków z robotnikami nieraz pomagałem ojcu i przy tej sposobności wybuchały między nami krótkie, hamowane obecnością robotników, starcia. Oszustw przy rozrachunkach nie było nigdy, ale warunki umowy komentowano zawsze surowo. Robotnicy, starsi zwłaszcza, zdawali sobie sprawę, że chłopiec idzie im na rękę i to właśnie drażniło ojca.

Po ostrych starciach, wychodziłem z domu z książką i czasem nawet nie wracałem na obiad. Pewnego razu po takiej kłótni zaskoczyła mnie w polu burza: pioruny biły bez przerwy, stepowy deszcz aż zachłystywał się nadmiarem wody, zdawało się, że błyskawice szukają mnie to z jednej, to z drugiej strony. Przechadzałem się tam i zpowrotem, cały mokry, w chlupocących bucikach i czapce, podobnej do wylotu rynny. Kiedy wróciłem do domu, wszyscy zukosa patrzyli na mnie i nie wyrzekli słowa. Siostra przyniosła mi ubranie na zmianę i coś do jedzenia.

Po wakacjach wracałem zwykle do Odesy z ojcem. Przy przesiadaniu się nie braliśmy tragarza, tylko sami nieśliśmy nasze rzeczy. Ojciec brał cięższe pakunki, ja zaś widziałem po jego plecach i wyciągniętych rękach, że mu ciężko nieść. Żal mi go było i starałem się nieść sam, co tylko mogłem. Jeżeli jednak mieliśmy ze sobą drewnianą skrzynkę z wiejskiemi upominkami dla odeskich krewnych, to braliśmy tragarza. Ojciec płacił skąpo, tragarz był niezadowolony i ze złością kręcił głową. Zawsze boleśnie to przeżywałem.

Kiedy jeździłem sam i musiałem uciekać się do tragarzy, wydawałem zawsze własne kieszonkowe pieniądze, obawiając się, że płacę za mało i niespokojnie zaglądałem tragarzowi w oczy. Była to reakcja na sknerstwo w domu rodzinnym, i to pozostało mi na całe życie.

I na wsi i w mieście żyłem w drobnomieszczańskiem środowisku, gdzie główne wysiłki czyniono przedewszystkiem dla zdobywania pieniędzy. Pod tym względem odsunęłem się i od wsi mego wczesnego dzieciństwa i od miasta moich lat szkolnych. Instynkty gromadzenia, drobnomieszczański tryb życia i jego horyzont - odskoczyłem od tego wszystkiego gwałtownym skokiem i to na całe życie.

W dziedzinie religji i nacjonalizmu, miasto i wieś nie przeczył ysobie wzajemnie, przeciwnie nawet, pod wieloma względami dopełniały się raczej. Mój dom rodzinny nie był religijny. Początkowo pozory religijności istniały siłą inercji: w wielkie święta rodzice jeździli do kolonji do synagogi, matka nie szyła w sobotę, w każdym razie nie szyła jawnie. Jednakże i ta obrzędowa religijność słabła z latami, w miarę tego, jak rosły dzieci i dobrobyt rodziny.

Ojciec od wczesnych lat był niewierzący, w późniejszych latach mówił o tem otwarcie przy matce i dzieciach. Matka wolała raczej omijać te kwestje, a w odpowiednich wypadkach wznosiła oczy ku niebu.

Kiedy miałem jakieś siedem, czy osiem lat, wiara w Boga jednak była jeszcze ogólnie jakby oficjalnie uznawana. Razu pewnego przyjezdny gość, przed którym rodzice, jak zwykle, chwalili się synem, każąc mi pokazywać moje rysunki i czytać wiersze, spytał mnie:

- A co to jest Bóg"

- Bóg - odpowiedziałem bez wahania - to taki człowiek. - Ale gość pokiwał głową:

- Nie, Bóg to nie człowiek.

- A czem jest Bóg" - spytałem zkolei, ponieważ poza człowiekiem, znałem tylko zwierzęta i rośliny. Gość, ojciec i matka spojrzeli po sobie z uśmiechem zmieszania, jak to zawsze czynią dorośli, kiedy dzieci zaczynają wstrząsać najbardziej ustalonemi ogólnemi zasadami.

- Bóg - to duch, - rzekł gość. Teraz ja patrzałem z niewyraźnym uśmiechem na dorosłych, aby odczytać na ich twarzach, czy aby nie żartują sobie ze mnie. Ale nie, to nie były żarty. Trzeba się było poddać. Szybko przywykłem do tego, że Bóg jest duchem. Jak każdy mały dzikus, wiązałem Boga z mym własnym "duchem ", nazywając go duszą, i wiedziałem już o tem, że duch, to jest oddychanie, kończy się wraz z życiem. Jednak wówczas nie wiedziałem jeszcze o tem, że ta nauka nazywa się animizmem.

Podczas pierwszych wakacyj, kładąc się spać na leżaku w jadalni, zawiązałem rozmowę o Bogu ze studentem Z. , bawiącym w Janówce i sypiającym na kanapie. W tym okresie ani wierzyłem, ani nie wierzyłem w istnienie Boga, nie zajmowałem się tem szczególnie, ale wcale nie byłem od tego, aby mi tę sprawę ostatecznie rozwiązano.

- A gdzie podziewa się dusza po śmierci" - spytałem, kładąc głowę na poduszce.

- A gdzie się podziewa człowiek, kiedy śpi" - zabrzmiała odpowiedź.

- No, wtedy, jednakże. . . - podjąłem, walcząc ze snem.

- A gdzie podziewa się dusza konia, kiedy koń zdycha" - nalegał Z.

Ta odpowiedź zadowoliła mnie w zupełności i spokojnie zasnąłem. Rodzina Szpencera wcale nie była religijna, oprócz starej ciotki, która zresztą nie wchodziła w rachubę. Ojciec chciał jednakże, żebym znał biblję w oryginale, to był jeden z punktów jego rodzicielskiej ambicji. To też w Odesie chodziłem na prywatne lekcje religji do bardzo uczonego staruszka. Lekcje te trwały wszystkiego tylko kilka miesięcy i ani trochę nie umocniły mnie w wierze ojców. Dosłyszawszy w słowach nauczyciela pewien dwuznaczny odcień w stosunku do tekstu, któregośmy się uczyli, ostrożnie i dyplomatycznie spytałem: -Jeżeli uznać, jak uważają niektórzy, że niema Boga, to w jaki sposób powstał świat" - Hm, -odpowiedział mój nauczyciel, - ale przecież można to pytanie zwrócić na niego samego. - W taki zagadkowy sposób wyraził się starzec. Zrozumiałem, że nauczyciel religji nie wierzy w Boga i ostatecznie się uspokoiłem.

Uczniowie realnej szkoły należeli do różnych narodowości i różnych wyznań. Wykład "religji "prowadził, zależnie od wyznania, duchowny prawosławny, pastor protestancki, ksiądz katolicki i żydowski nauczyciel religji. Pop, siostrzeniec archijereja, i, jak mówiono, ulubieniec dam, był młodym, o wspaniałych złocistych włosach blondynem, o wielkiej urodzie, przypominającej Chrystusa, tylko zupełnie salonowego, w złotych okularach. Wogóle był człowiekiem nieznośnie wspaniałym. Przed lekcjami religji uczniowie dzielili się na grupy, inowiercy wychodzili z klasy, czasami przed samym nosem duchownego. Wówczas zawsze przybierał szczególną minę, patrząc na wychodzących z wyrazem pogardy, ledwo łagodzonej prawdziwie chrześcijańską pobłażliwością. - Dokąd idziecie" - pytał któregokolwiek z wychodzących. - Jesteśmy katolikami, - odpowiadał pytany. -A, katolicy. . . - powtarzał pop, kiwając głową -tak, tak, tak. . . A wy" - Żydzi. . . - Żydki, Żydki, tak, tak, tak. . . - Do katolików przychodził, jak czarny cień, ksiądz, zjawiając się zawsze pod samą ścianą i niknąc niepostrzeżenie, tak, że przez te wszystkie lata nie mogłem dostrzec jego wygolonej twarzy. Dobroduszny mężczyzna, nazwiskiem Zigelman, wykładał uczniom - Żydom biblję po rosyjsku i historję narodu żydowskiego. Tych lekcyj nikt nie brał na serjo.

Czynnik nacjonalistyczny nie zajmował w mej psychologji samodzielnego miejsca, ponieważ mało wyczuwało się go w codziennem życiu. Wprawdzie, po wydaniu w 1881 roku praw, ograniczających Żydów, ojciec nie mógł już nabywać ziemi, czego tak pragnął, dzierżawić zaś ją mógł tylko pokryjomu, mnie jednakże to wszystko niewiele obchodziło. Jako syn zamożnego obywatela ziemskiego, należałem raczej do uprzywilejowanych, niż do uciskanych. Językiem rodziny i dworu była gwara rosyjsko-ukraińska. Przy wstępowaniu do szkoły istniało wprawdzie procentowe ograniczenie dla Żydów, przez które straciłem rok, następnie jednak byłem przez cały czas pierwszym uczniem i bezpośrednio nie odczuwałem ograniczeń. W szkole nie było wyraźnej naganki narodowościowej. Stała temu bowiem, do pewnego stopnia, na przeszkodzie narodowościowa pstrokacizna nie tylko wśród uczniów, ale i wśród nauczycielstwa. Mimo to wyczuwało się podziemny szowinizm, który od czasu do czasu wybuchał nazewnątrz. Historyk Liubimow pytał ze szczególnem upodobaniem ucznia- Polaka o prześladowania prawosławnych przez Polaków na Białej Rusi i Litwie. Mickiewicz, smagły, szczupły chłopiec, stał z pozieleniałą twarzą, zacisnąwszy zęby, nie mówiąc ani słowa. - No, co się stało" - zachęcał go Liubimow z odcieniem oczywistej rozkoszy. - Dlaczego nie mówisz" - Jeden z uczniów nie wytrzymał: - Mickiewicz sam jest Polakiem i katolikiem. - A. . . a. . . - przeciągle odpowiedział Liubimow z wyraźnie udanem zdziwieniem, - my tutaj żadnych różnic nie robimy. . . Odczuwałem równie dotkliwie maskowane podłości historyka w stosunku do Polaków, jak złośliwe przyczepianie się Francuza Burnand "a do Niemców i kiwanie głową na temat "Żydków ". Brak równouprawnienia narodowościowego stanowił, prawdopodobnie, jeden z podziemnych bodźców do niezadowolenia z istniejącego ustroju, jednakże ten motyw był całkowicie pochłonięty przez inne przejawy niesprawiedliwości społecznej i nie grał nie tylko zasadniczej, ale nawet samodzielnej roli.

Poczucie wyższości spraw ogólnych nad prywatnemi, prawa nad faktem, teorji nad osobistem doświadczeniem, zbudziło się we mnie wcześnie i wzmacniało z biegiem lat. Miasto odegrało decydującą rolę w sformowaniu się tego poczucia, stanowiącego później jedną z podstaw mego światopoglądu.

Kiedy chłopcy, uczący się fizyki i przyrodoznawstwa, robili zabobonne uwagi na temat "feralnego " poniedziałku, albo popa, który przeciął im drogę, opanowywało mnie gwałtowne oburzenie, miałem wrażenie, że skrzywdzono myśl. Gotów byłem głową przebijać mur, aby tylko odwieźć ich od tych haniebnych przesądów.

Kiedy w Janówce długo mozolono się przy wymierzaniu powierzchni pola, mającego kształt trapezu, posłużyłem się Euklidesem, straciwszy na to raptem dwie minuty. Jednakże otrzymany przeze mnie rezultat nie zgadzał się tym, jaki osiągnięto "praktycznie "i nie uwierzono mi. Przyniosłem podręcznik geometrji, zaklinałem się na naukę, denerwowałem się, byłem zuchwały, widziałem jednakże, że ludzie nie dawali się przekonać i wpadłem w rozpacz.

Zacięte spory wiodłem z naszym wioskowym mechanikiem, Iwanem Wasiljewiczem, który nie chciał wyrzec się nadziei skonstruowania perpetuum mobile. Prawo zachowania energji wydawało mu się wymysłem niewiele mającym ze sprawą wspólnego. - To książka, a to praktyka. . . - mówił. Fakt, że ludzie odrzucają niewzruszone pewniki w imię zwykłych błędów lub bezsensownych urojeń, wydawał mi się czemś niepojętem i nieznośnem. . .

W późniejszych latach poczucie wyższości spraw ogólnych nad prywatnemi stało się integralną częścią mej literackiej i politycznej pracy. Tępy empiryzm, nędzna ucieczka przed faktem, czasami tylko wyimaginowanym, często źle zrozumianym, były mi nienawistne. Ponad faktami szukałem praw.

Oczywiście, nieraz prowadziło to do zbyt spiesznych i błędnych uogólnień, zwłaszcza w młodości, kiedy do uogólnień brakło mi zarówno wiedzy książkowej, jak i życiowego doświadczenia. We wszystkich jednak, bez wyjątku, dziedzinach czułem, że potrafię działać i iść naprzód tylko w tym wypadku, jeśli mam w rękach nić ogólną. Socjalno-rewolucyjny radykalizm, będący moją duchową osią w ciągu całego życia, wyrósł właśnie z tej intelektualnej wrogości w stosunku do walki o drobiazgi, do empiryzmu, wogóle do wszystkiego, co nie jest ideowo sformowane i teoretycznie uogólnione.

Usiłuję obejrzeć się na siebie. Chłopiec był, bez wątpienia, samolubny, gwałtowny, bodaj że trudny w pożyciu. Wątpię, czy przy wstępowaniu do szkoły miał poczucie wyższości nad swymi rówieśnikami. Coprawda, na wsi popisywano się nim przed gośćmi, ale tam nie miał przecież z kim się porównywać, bo chłopcy z miasta, którzy bywali w Janówce, zawsze posiadali nieosiągalną wyższość gimnazistów, związaną ze starszeństwem, tak, że patrzeć na nich mógł tylko wznosząc wgórę oczy. Szkoła jednakże jest areną zaciętej rywalizacji. Od tej chwili, w której ów chłopiec został primusem, bez porównania lepszym od drugiego ucznia, mały wychodźca z Janówki poczuł, że potrafi więcej, niż inni. Chłopcy, którzy się z nim przyjaźnili, uznawali jego wyższość. To nie mogło nie odbić się na jego charakterze. Nauczyciele również chwalili go, a niektórzy, jak Krzyżanowskij, bardzo nawet wyróżniali.

Naogół jednak, nauczyciele odnosili się do niego wprawdzie dobrze, ale raczej chłodno. Koledzy dzielili się na gorących przyjaciół i przeciwników.

Chłopiec nie był pozbawiony samokrytycyzmu. Raczej miał sobie wiele do zarzucenia. Własne wiadomości i rysy własnego charakteru, nie zadawalały go i to im później, tem bardziej. Zaciekle chwytał się na tem, że powiedział nieprawdę i wyrzucał sobie na każdym kroku, że nie czytał książek, które inni wymieniali z pewnością siebie. To, oczywiście, było ściśle związane z ambicją. Myśl o tem, że trzeba stać się lepszym, wyższym, bardziej oczytanym, coraz częściej dręczyła mu serce. Myślał o przeznaczeniu człowieka wogóle, o swem własnem zaś w szczególności.

Pewnego wieczoru, Mojżesz Filipowicz, przechodząc obok, zwrócił się do mnie uroczyście. - No, cóż, bracie, czy zastanawiasz się nad życiem" - Mój wychowawca często uciekał się do takiej żartobliwej retoryki, do ironiczno-teatralnego tonu. Jednakże pytanie to oblało mnie jakby żarem. Tak, właśnie zastanawiałem się nad życiem, tylko nie umiałem nazwać tem słowem mego chłopięcego lęku przed przyszłością. Zdawało mi się, że mój wychowawca podsłuchał moje wyśli. - Widać, że trafiłem w sedno, - zauważył Mojżesz Filipowicz, zupełnie już innym tonem i, łagodnie poklepawszy mnie po plecach, poszedł do siebie.

Czy rodzina Szpencera miała jakieś polityczne poglądy" Umiarkowanie liberalne, na humanitarnem podłożu. Mojżesz Filipowicz zaś - mgliście socjalistyczne sympatje, z zabarwieniem ludowem i tołstojowskiem. Prawie nigdy nie poruszano tematów politycznych, zwłaszcza przy mnie: może obawiano się poprostu, żebym nie powiedział czegoś niepotrzebnego kolegom i nie wywołał wilka z lasu. Kiedy zaś w rozmowach starszych powoływano się przypadkowo na wydarzenia ruchu rewolucyjnego, naprzykład: "to było w roku, kiedy zabito Aleksandra II ", to zatrącało to taką daleką przeszłością, jakby ktoś powiedział: ,,to było w roku, w którym Kolumb odkrył Amerykę ".

Środowisko, w którem żyłem, było apolityczne. W ciągu mych lat szkolnych nie miałem poglądów politycznych, ani też nawet nie odczuwałem potrzeby ich posiadania. Jednakże moje nieuświadomione dążenia były opozycyjne.

Żywiłem głęboką niechęć do istniejącego ustroju, do niesprawiedliwości, do gwałtu. Skąd ją czerpałem" Z warunków epoki Aleksandra III, z policyjnej samowoli, z eksploatacji posiadających, urzędniczego łapownictwa, ograniczeń narodowościowych, z niesprawiedliwości w szkole i na ulicy, z bliskiej przyjaźni z chłopskiemi dziećmi, służbą, robotnikami, z rozmów w warsztacie, z humanitarnego nastroju w rodzinie Szpencera, z czytania wierszy Niekrasowa i wszelkich innych książek, z całej wogóle atmosfery społecznej.

Owe nastroje opozycyjne odkryłem w sobie wyraźnie przy zetknięciu się z dwoma kolegami z tej samej klasy: Rodziewiczem i Kołogriwowem. Włodzimierz Rodziewicz był synem pułkownika i przez pewien czas drugim uczniem w klasie. Nalegał na rodziców, żeby pozwolili mu zaprosić mnie na niedzielę. Przyjęto mnie dosyć sztywno, ale dobrze. Pułkownik i pułkownikowa rozmawiali ze mną niewiele, jakby mnie badając. W ciągu owych trzech - czterech godzin, które spędziłem w rodzinie Rodziewicza, dwukrotnie natknąłem się na coś obcego i niepokojącego, nawet wrogiego: kiedy rozmowa mimochodem dotykała religji, albo władzy. W rodzinie panował ton konserwatywnej prawowierności, który odczułem, jak cios w pierś. Włodzimierzowi rodzice nie pozwolili przyjść do mnie i przyjaźń nasza przerwała się. Po pierwszej rewolucji w Odesie, wielką popularność zyskało nazwisko czarnosecińca Rodziewicza, zapewne jednego z członków tej rodziny.

Jeszcze jaskrawszy przebieg miała sprawa z Kołogriwowem. Kołogriwow wstąpił odrazu do drugiej klasy na drugie półrocze i wyróżniał się w klasie swą obcością, wzrostem i niezgrabnością. Pilności był niezwykłej. Gdzie tylko i co tylko można było, wykuwał na pamięć. Już w ciągu pierwszego miesiąca zakuł się całkiem. Kiedy nauczyciel geografji wywołał go do tablicy, Kołogriwow, nie czekając na pytanie, zaczął od razu: - Jezus Chrystus nauczał świat. . . - Rzecz w tem, że po geografji miała być lekcja religji. W rozmowie z tym Kołogriwowem, który odnosił się do mnie, jako do pierwszego ucznia, z pewnym szacunkiem, wyraziłem jakiś krytyczny sąd, czy to o dyrektorze, czy o kimś innym: - Czy można tak mówić o dyrektorze" - spytał ze szczerem oburzeniem Kołogriwow. - A dlaczego nie" - z jeszcze szczerszem zdziwieniem spytałem zkolei ja. - Przecież on jest władzą. Jeśli władza każe ci chodzić na głowie, to obowiązany jesteś to zrobić, a nie krytykować. -

Powiedział to całkiem dosłownie. Ta skrystalizowana formuła zrobiła na mnie wrażenie. Nie domyślałem się wówczas, że chłopiec powtórzył to tylko, co zapewne nie raz słyszał w swej niewolniczej rodzinie. I chociaż nie miałem własnych poglądów, zrozumiałem jednakże, że istnieją takie poglądy, których przyjąć nie mogę, podobnie, jak nie mógłbym jeść robaczywej strawy.

Równolegle z głuchą nienawiścią do politycznego régime "u Rosji, rozwijała się niepostrzeżenie idealizacja zagranicy, Zachodniej Europy i Ameryki. Z poszczególnych uwag i urywków, uzupełnianych przez własną wyobraźnię, stworzyłem sobie pojęcie o wysokiej, równomiernie obejmującej wszystkich kulturze. Później związało się z tem pojęcie idealnej demokracji. Młody racjonalizm twierdził, że jeśli się coś zrozumiało, to tem samem i urzeczywistniło. Dlatego wydawało mi się czemś nieprawdopodobnem, że w Europie mogą istnieć przesądy, że Kościół może grać tam dużą rolę, że w Ameryce mogą prześladować czarnych. Ta idealizacja, niepostrzeżenie zaszczepiona mi przez otaczające mnie mieszczańsko-liberalne środowisko, utrzymała się również i później, kiedy już zaczęłem się przejmować poglądami rewolucyjnemi. Prawdopodobnie bardzobym się zdziwił, gdybym usłyszał w owych latach - gdybym mógł usłyszeć - że republika niemiecka, z rządem socjal-demokratycznym na czele, wpuszcza monarchistów, ale odmawia prawa azylu rewolucjonistom. Od tego czasu, na szczęście, już wiele przestało mnie dziwić. Życie wytrzebiło ze mnie racjonalizm i nauczyło mnie djalektyki. Nawet Herman Müller nie jest w możności mnie zadziwić.

Rozdział VI: Przełom

Powrót do spisu treści