Rozdział VI

Przełom

Polityczny rozwój Rosji od połowy ubiegłego wieku liczył się na dziesięciolecia. Lata sześćdziesiąte, po wojnie krymskiej, były epoką oświecenia, naszym krótkim wiekiem 18-tym. W następnych dziesiątkach lat inteligencja próbowała już wyciągnąć praktyczne wnioski z idej oświecenia: rozpoczęła od pójścia w lud z propagandą rewolucyjną, a zakończyła terorem.

Lata siedemdziesiąte weszły do historji, przeważnie jako lata "Narodnoj Woli". Najlepsze jednostki owego pokolenia spłonęły w ogniu walki dynamitowej.

Wrogowie utrzymali wszystkie swe pozycje. Nastąpiło dziesięć lat upadku, rozczarowania, pesymizmu, poszukiwań religijnych i moralnych - lata osiemdziesiąte. Pod osłoną reakcji szła natomiast głucha praca sił kapitalistycznych. Lata dziewięćdziesiąte przynoszą ze sobą strejki robotnicze i idee marksizmu. Nowa fala osiąga swój punkt kulminacyjny w pierwszem dziesięcioleciu nowego wieku: to rok 1905.

Lata osiemdziesiąte biegły pod znakiem oberprokuratora najświętszego synodu, Pobiedonoscewa, klasyka samowładnej władzy i powszechnego bezruchu. Liberali uważali go za czysty typ biurokraty, nieznającego życia. Ale to nie było prawdą. Pobiedonoscew zdawał sobie sprawę ze sprzeczności, ukrytych w głębiach życia narodowego, o wiele trzeźwiej i poważniej, niż liberali. Rozumiał, że gdy śruby zostaną osłabione, ciśnienie od dołu zerwie pokrywę społeczną i wtedy rozsypie się w proch wszystko to, co nietylko Pobiedonoscew, lecz również i liberali uważali za ostoję kultury i moralności.

Pobiedonoscew po swojemu patrzał dalej, niż liberali. Nie jego w tem wina, że proces historyczny okazał się potężniejszy od tego bizantyńskiego systemu, którego z taką energją bronił ten inspirator Aleksandra III i Mikołaja II.

W ciągu martwych lat 80 - tych, kiedy liberałom zdawało się, że wszystko już zamarło, Pobiedonoscew wyczuwał pod nogami chwianie się gruntu i głuche, podziemne wstrząsy. Nie był spokojny nawet w najspokojniejszych latach panowania Aleksandra III. "Ciężko było i jest - i choć gorzko to powiedzieć - będzie tak dalej - pisał Pobiedonoscew do swoich zaufanych. - Ciężar ani na chwilę nie spada mi z serca, dlatego, że czuję i widzę w każdej godzinie, jaki jest duch czasu i jacy stali się ludzie. Porównywując teraźniejszość z tem, co dawno minęło, czujemy, że żyjemy w jakimś innym świecie, gdzie wszystko dąży wstecz ku pierwotnemu chaosowi, my zaś wśród tego całego fermentu czujemy się bezsilni ". Pobiedonoscew dożył roku 1905, kiedy tak bardzo niepokojące go siły podziemne wybuchnęły nazewnątrz i pierwsze głębokie pęknięcia porysowały fundament i kapitalne ściany całego starego gmachu.

Za oficjalny rok przełomu politycznego w kraju uważany jest rok 1891, który upamiętnił się nieurodzajem i głodem. Nowe dziesięciolecie nietylko w Rosji stało pod znakiem sprawy robotniczej. W roku 1891 niemiecka partja socjalistyczna ustaliła w Erfurcie swój program. Papież Leon XIII wydał encyklikę, poświęconą położeniu robotników, Wilhelm nosił się z ideami społecznemi, w których nieprawdopodobne nieuctwo łączyło się z biurokratycznym romantyzmem. Sojusz cara z Francją zapewnił napływ kapitału do Rosji. Mianowanie Wittego ministrem finansów stworzyło erę protekcjonizmu przemysłowego. Gwałtowny rozwój kapitalizmu rodził tego właśnie "ducha czasu ", który dręczył Pobiedonoscewa groźnemi przeczuciami.

Zwrot do politycznej aktywności ujawnił się przedewszystkiem w kołach inteligencji. Coraz częściej i coraz bardziej stanowczo zaczęli występować młodzi marksiści. Jednocześnie obudzili się z uśpienia ludowcy. W 1893 roku wydano pierwszą legalną książkę marksowską, pióra Struwego. Miałem wówczas 14 - ty rok i daleki byłem od podobnych zagadnień.

W 1894 roku zmarł Aleksander III. Jak zawsze w podobnych wypadkach, liberalne nadzieje usiłowały znaleźć oparcie w następcy tronu. Odpowiedział im kopnięciem. Na przyjęciu członków samorządu ziemskiego młody car nazwał nadzieje konstytucyjne "bezsensownemi marzeniami ". Mowa ta została wydrukowana we wszystkich gazetach. Podawano sobie z ust do ust pogłoskę, jakoby na papierku, z którego car odczytywał mowę, było napisane: "bezpodstawne marzenia ", ale ze wzruszenia car powiedział brutalniej, niż zamierzał. W owym czasie miałem 15 lat. Byłem nieświadomie po stronie bezpodstawnych marzeń, a nie po stronie cara. Miałem nieokreśloną ściśle wiarę w stopniowe doskonalenie się, które powinno zacofaną Rosję zbliżyć do przodującej Europy. Poza tę granicę moje ideały polityczne nie sięgały.

Handlowa, różnoplemienna, pstra i krzykliwa Odesa, pod względem politycznym pozostawała daleko wtyle poza innemi centrami. W Petersburgu, Moskwie, Kijowie istniały już w owych czasach liczne kółka socjalistyczne w zakładach naukowych. W Odesie jeszcze ich nie było. W roku 1895 zmarł Fryderyk Engels. W różnych miastach Rosji poświęcono Engelsowi potajemne odczyty w kółkach studenckich i uczniowskich. Miałem już wówczas 16 rok. Jednakże nie znałem nawet nazwiska Engelsa i wątpię, czy mógłbym powiedzieć coś określonego o Marksie, bodaj - że wogóle nic jeszcze o nim nie wiedziałem.

Moje polityczne nastroje w szkole nie były ściślej określone, - były opozycyjne, to wszystko. O kwestjach rewolucyjnych za moich czasów niebyło jeszcze w szkole mowy. Powtarzano sobie szeptem, że w prywatnej szkole gimnastycznej Czecha, Nowaka, zbierały się jakieś kółka, że miały miejsce aresztowania, że właśnie zato Nowak, uczący nas gimnastyki, został zwolniony ze szkoły i zastąpiony przez oficera. W środowisku ludzi, z którymi byłem związany przez rodzinę Szpencera, panowało niezadowolenie z régime "u, jednakże uważano go za niewzruszony. Najśmielsi marzyli o konstytucji za kilkadziesiąt lat. O nastrojach w Janówce niema co mówić.

Kiedy, po skończeniu szkoły, zdradziłem się na wsi z niewyraźnemi ideami demokratycznemi, ojciec odrazu nasępił się i rzekł wrogo: - Tego nie będzie jeszcze nawet za trzysta lat. - Przekonany był o bezcelowości reformatorskich wysiłków i lękał się o syna. W roku 1921, kiedy, uratowawszy się od białych i czerwonych niebezpieczeństw, ojciec przybył do mnie na Kreml, rzekłem mu żartem: - A pamiętasz, jakeś mówił, że porządki carskie starczą jeszcze na trzysta lat" - Starzec uśmiechnął się chytrze i odpowiedział po ukraińsku: - Pust " na siej raz twoja prawda starsze. . . .

W początkach lat dziewięćdziesiątych w środowisku inteligencji zamierały nastroje tołstojowskie, marksizm zaś coraz bardziej zwycięsko wypierał ludowość. Echami tej walki ideowej przepełniona była prasa wszystkich kierunków. Wszędzie wspominano o zarozumiałych młodych ludziach, którzy nazywają siebie materialistami. Zetknąłem się z tem wszystkiem po raz pierwszy dopiero w roku 1896.

Zagadnienia, tyczące osobistej moralności, tak ściśle związane z bierną ideologią lat 80-tych, prześlizgnęły się po mnie w tym okresie, kiedy "samodoskonalenie się "wydawało mi się nie tyle kierunkiem ideowym, ile raczej organiczną potrzebą rozwoju duchowego. Samodoskonalenie się natychmiast jednak natknęło się na sprawę "światopoglądu ", który zkolei doprowadził do zasadniczej alternatywy: ludowość, albo marksizm. Walka kierunków ogarnęła mnie z opóźnieniem tylko kilkoletniem w stosunku do ogólnego przełomu ideowego w kraju. Kiedy zapoznałem się z abecadłem ekonomji i stawiałem sobie pytanie, czy Rosja powinna przejść stadjum kapitalizmu, marksiści starszego pokolenia zdążyli już znaleźć drogę do robotników i stać się socjal-demokratami.

Do pierwszych rozstajnych dróg w mojej życiowej wędrówce podszedłem z niewielkiem przygotowaniem politycznem nawet, jak na moje siedemnaście lat. Zbyt wiele pytań nastręczało mi się naraz bez przestrzegania koniecznego związku i kolejności. Gubiłem się wtem. Jedno tylko można z całą pewnością powiedzieć: w mojej świadomości życie nagromadziło już poważny zapas społecznego protestu. Z czego składał się ów protest" Ze współczucia dla krzywdzonych i oburzenia nad niesprawiedliwością. To ostatnie uczucie było chyba najsilniejsze. We wszystkich moich wrażeniach życiowych, począwszy od wczesnego dzieciństwa, nierówność między ludźmi występowała w wyjątkowo brutalnych i bezpośrednich formach, niesprawiedliwość nosiła nieraz charakter bezczelnej bezkarności, godność ludzką deptano na każdym kroku. Wystarczy wspomnieć o chłoście włościan. Wszystko to absorbowało mocno mój umysł jeszcze przed wszelkiemi teorjami, tworząc zapas wrażeń o wielkiej sile wybuchowej. Być może dlatego właśnie wahałem się jakby przez pewien czas przed czynieniem zasadniczych wniosków, które koniecznie należało wyprowadzić z obserwacyj pierwszego okresu mego życia.

Jednakże w moim rozwoju była również i druga strona. W chwili, gdy nowe pokolenie wchodzi w świat, umarły nieraz pociąga za sobą żywego. Tak było również z tem pokoleniem rosyjskich rewolucjonistów, których wczesna młodość przeszła w przygniatającej atmosferze lat 80-tych. Nie bacząc na szerokie perspektywy, jakie otwierała nowa nauka, w praktyce wszyscy marksiści najzupełniej tkwili w niewoli nastrojów konserwatywnych lat ośmdziesiątych, zdradzali brak zdolności do śmiałej inicjatywy, ustępowali przed przeszkodami, odsuwali rewolucję w nieokreśloną przyszłość, socjalizm zaś skłonni byli uważać za produkt ewolucyjnej pracy stuleci.

W takiej rodzinie, jak rodzina Szpencera, kilka lat wcześniej, lub w kilka lat później, głos politycznej krytyki brzmiałby bez porównania głośniej. Moim udziałem były lata największej martwoty. Rozmów politycznych w rodzinie prawie wcale nie prowadzono, wielkie zagadnienia zaś pomijano milczeniem. W szkole działo się tak samo. Bez wątpienia wiele wchłonęłem w siebie z tej atmosfery lat 80-tych. I później, kiedy już zaczęłem się formować jako rewolucjonista, chwytałem się na niedowierzaniu w działanie mas, na książkowym, abstrakcyjnym i dlatego sceptycznym stosunku do rewolucji. To wszystko musiałem sam w sobie zwalczać - rozmyślaniami, czytaniem, a głównie doświadczeniem - póki nie zmogłem w sobie elementów psychicznej opieszałości.

Jednak niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Może właśnie ta okoliczność, że musiałem świadomie zwalczać w sobie echa lat ośmdziesiątych, dała mi możność poważniej, konkretniej i bezpośredniej podejść do zasadniczych problematów ruchu masowego. Trwałe jest to tylko, co zdobyte zostało w walce. Wszystko to jednak odnosi się do dalszych rozdziałów mej opowieści.

Do siódmej klasy chodziłem już nie w Odesie, lecz w Mikołajowie. Miasto to było bardziej prowincjonalne, szkoła stała na niższym poziomie. Jednakże rok 1896 - rok nauki w Mikołajowie, - stał się przełomowym rokiem mej młodości, ponieważ postawił przede mną zagadnienie obrania sobie miejsca w społeczności ludzkiej. Mieszkałem przy rodzinie, w której były dorosłe dzieci, ogarnięte już zlekka nowemi prądami. Rzecz szczególna: początkowo zdecydowanie negowałem w rozmowach "socjalistyczne utopje ".

Odgrywałem rolę sceptyka, który przeszedł już przez to wszystko. Na pytania o charakterze politycznym reagowałem tonem ironicznej wyższości. Gospodyni, u której mieszkałem, patrzała na mnie z podziwem i nawet stawiała mnie za przykład, coprawda, bez przekonania, swym własnym dzieciom, trochę starszym ode mnie i skłaniającym się ku lewicy. Z mej strony jednakże była to tylko nierówna walka o samodzielność. Starałem się uniknąć osobistego wpływu tych młodych socjalistów, z którymi zetknął mnie los. Ta nierówna walka trwała wszystkiego parę miesięcy. Idee, krążące w powietrzu, były silniejsze ode mnie. Tem bardziej, że w głębi duszy niczego tak nie pragnęłem, jak poddania się im. Już po kilko-miesięcznym pobycie w Mikołajowie zachowanie moje uległo radykalnej zmianie. Wyrzekłem się sztucznego konserwatyzmu i szedłem na lewo, z szybkością, odstraszającą niektórych z mych nowych przyjaciół. - Jak to być może" - pytała moja gospodyni. - Niesłusznie więc stawiałam was za przykład moim dzieciom. Zaniedbałem naukę w szkole. Zresztą, wywiezione z Odesy wiadomości wystarczały na to, żeby utrzymać jako - tako oficjalne stanowisko pierwszego ucznia. Coraz częściej opuszczałem lekcje. Pewnego razu w mojem mieszkaniu zjawił się z wizytą inspektor, aby sprawdzić przyczynę moich nieobecności. Czułem się tem niesłychanie poniżony. Inspektor jednakże był uprzejmy, przekonał się, że zarówno w domu, w którym mieszkałem, jak i w moim pokoju panował porządek, i spokojnie oddalił się. Pod materacem mego łóżka leżało kilka nielegalnych broszur.

Poza młodzieżą, skłaniającą się ku marksizmowi, po raz pierwszy spotkałem w Mikołajowie kilku dawnych zesłańców, pozostających pod nadzorem policji. Były to drugorzędne postacie z okresu upadku ruchu ludowców. Socjal - demokraci nie wracali jeszcze z zesłania, przeciwnie udawali się na nie dopiero. Dwa spotykające się kierunki tworzyły wiry ideowe, w których czas jakiś kręciłem się i ja również. Od ludowców biła woń stęchlizny. Marksizm odstraszał tak zwaną "wąskością ".

Paląc się zniecierpliwości, starałem się przyswajać sobie idee wyczuciem. Jednakże nie było to takie proste. Wokoło siebie nie znajdowałem nikogo, ktoby mógł być dla mnie podporą. Poza tem każda nowa dysputa zmuszała mnie do stwierdzania z goryczą, rozpaczą i uczuciem obrazy własnego nieuctwa.

Poznałem i zaprzyjaźniłem się z ogrodnikiem Szwigowskim, Czechem z pochodzenia. W jego postaci po raz pierwszy zobaczyłem robotnika, otrzymującego gazety, czytającego po niemiecku, znającego klasyków, biorącego swobodnie udział w sporach marksistów z ludowcami. Jego domek w ogrodzie, składający się z jednego pokoju, był miejscem, gdzie spotykali się przyjezdni studenci, dawni zesłańcy i młodzież miejscowa. Przez Szwigowskiego można było dostać zakazaną książkę. W rozmowach zesłańców wymieniano nazwiska narodowolców: Żelabowa, Perowskiej, Figner, nie jak bohaterów legendy, lecz jak żywych ludzi, z którymi spotykali się, jeśli nie owi właśnie zesłańcy, to ich starsi przyjaciele. Doznawałem takiego uczucia, jakbym włączał się jako maleńkie ogniwo do wielkiego łańcucha.

Rzucałem się na książki, w obawie, że nie starczy mi całego życia na przygotowanie się do działania. Czytałem nerwowo, niecierpliwie i niesystematycznie. Od nielegalnych broszurek z minionej epoki, przechodziłem do "Logiki "Johna Stuarta Milla, potem zasiadałem do "Kultury Pierwotnej "Lipperta, nie doczytawszy "Logiki "nawet do połowy. Utylitaryzm

Benthama uważałem za ostatnie słowo ludzkiej myśli. W ciągu kilku miesięcy byłem zaciętym benthamistą. Równocześnie zachwycałem się realistyczną estetyką Czernyszewskiego. Nie skończywszy z Lippertem, przerzuciłem się do "Historji rewolucji francuskiej " Mignet. Każda książka żyła własnem życiem, nie znajdując dla siebie miejsca w systemacie. Walka o systemat była pełna napięcia, chwilami zaś nawet zaciętości. Jednocześnie odsuwałem się od marksizmu, po części właśnie dlatego, że stanowił on gotowy już systemat.

Jednocześnie zaczęłem czytywać gazety nie tak jednak, jak w Odesie, lecz przedewszystkiem zwracając uwagę na politykę. Największym autorytetem cieszyła się wówczas moskiewska liberalna gazeta "Russkije Wiedomosti ".

Nie czytaliśmy jej, lecz poprostu studjowaliśmy ją, poczynając od impotentnych profesorskich artykułów wstępnych, a kończąc na naukowych felietonach. Dumą gazety były korespondencje zagraniczne, zwłaszcza z Berlina. Dzięki "Russkim Wiedomostiom ", otrzymałem pierwsze pojęcie o politycznem życiu Zachodniej Europy, zwłaszcza zaś o partjach parlamentarnych. Dziś trudno jest nawet wyobrazić sobie to wzruszenie, z jakiem śledziliśmy mowy Bebla, a nawet Eugenjusza Richtera. Dotychczas pamiętam zdanie, które Daszyński rzucił wchodzącym do gmachu parlamentu policjantom: "Jestem przedstawicielem 30. 000 robotników i włościan Galicji, któż ośmieli się mnie dotknąć! " Czytając te słowa, usiłowaliśmy sobie wyobrazić tytaniczną postać galicyjskiego rewolucjonisty. Teatralne dekoracje parlamentaryzmu okrutnie oszukiwały nas, niestety. Zdobycze niemieckiego socjalizmu, wybory prezydenta w Stanach Zjednoczonych, zmiany w austrjackim reichsracie, wystąpienia francuskich rojalistów, wszystko to interesowało nas znacznie więcej, niż osobiste życie każdego z nas.

Tymczasem stosunki z rodziną pogorszyły się. Przyjeżdżając do Mikołajowa celem sprzedaży zboża, ojciec dowiedział się w jakiś sposób o moich nowych znajomościach. Ojciec czuł, że nadchodzi niebezpieczeństwo, ale spodziewał się, że zdoła odwrócić je swym ojcowskim autorytetem. Doszło między nami do kilku burzliwych scen. Nieustępliwie walczyłem o mą samodzielność, o prawo wyboru drogi życiowej. Skończyło się tem, że zrzekłem się materjalnej pomocy od rodziny, porzuciłem me uczniowskie mieszkanie i zamieszkałem razem ze Szwigowskim, który w owym czasie dzierżawił inny ogród z obszerniejszym lokalem. Tutaj w sześciu żyliśmy w "komunie ". Latem liczba ta zwiększała się o jednego lub dwuch suchotników - studentów, szukających czystego powietrza. Zaczęłem dawać lekcje. Żyliśmy jak spartanie, bez bielizny pościelowej, i żywiliśmy się zupkami, któreśmy sobie sami gotowali. Nosiliśmy granatowe bluzy, okrągłe słomkowe kapelusze i czarne laski. W mieście uważano, że przystąpiliśmy do jakiejś tajemniczej sekty. Czytaliśmy bezładnie, zacięcie dysputowali, namiętnie zaglądaliśmy w przyszłość i byliśmy po swojemu szczęśliwi.

Po jakiśm czasie stworzyliśmy związek, mający na celu rozpowszechnianie wśród ludu pożytecznych książek. Zbieraliśmy składki pieniężne, kupowali tanie wydawnictwa, ale nie umieliśmy ich rozpowszechniać. W ogrodzie Szwigowskiego pracował jeden wynajęty robotnik i jeden wyrostek - uczeń.

Przedewszystkiem na nich skierowaliśmy naszą akcję oświatową. Jednakże okazało się, że robotnik był przebranym żandarmem, którego specjalnie umieszczono w ogrodzie, aby nas śledził. Nazywał się Cyryl Tchorzewskij.

Wciągnął w stosunki z żandarmami również i wyrostka, który ukradł nam dużą paczkę książek ludowych i zaniósł ją do dowództwa żandarmerji. Początek był więc wyraźnie nieudany. Jednakże niezachwianie wierzyliśmy w powodzenie w przyszłości.

Napisałem dla wydawnictwa ludowego w Odesie artykuł polemiczny przeciw pierwszemu czasopismu marksowskiemu. W artykule było mnóstwo aforyzmów, cytat i jadu. Treści było w nim znacznie mniej. Artykuł wysłałem pocztą, a w tydzień później sam poszedłem po odpowiedź. Redaktor z sympatją patrzał przez wielkie okulary na autora, na którego głowie piętrzyła się olbrzymia czupryna, przy zupełnym braku zarostu na twarzy. Artykuł nie ujrzał światła dziennego. Nikt nic na tem nie stracił, a najmniej ja sam.

Kiedy obieralny zarząd bibljoteki społecznej podniósł roczną opłatę abonamentową z pięciu do sześciu rubli, dopatrzyliśmy się w tem chęci odgrodzenia się od demokracji i uderzyliśmy na alarm. Przez kilka tygodni zajmowaliśmy się wyłącznie przygotowywaniem ogólnego zebrania członków bibljoteki. Wytrząsaliśmy wszystkie nasze demokratyczne kieszenie, zbieraliśmy ruble i półrublówki i za te pieniądze wpisywaliśmy nowych radykalniejszych członków, z których bardzo niewielka garstka posiadała oprócz sześciu rubli, również przewidzianą w ustawie pełnoletniość. Książkę zażaleń w bibljotece zamieniliśmy na zbiór płomiennych pamfletów. Na dorocznem zebraniu starły się dwie partje: urzędnicy, nauczyciele, liberalni obywatele i oficerowie marynarki z jednej strony, i my, demokracja, z drugiej. Zwycięstwo przypadło nam w udziale na całej linji: przywróciliśmy pięciorublową opłatę i wybraliśmy nowy zarząd.

Rzucając się na wszystkie strony, postanowiliśmy stworzyć uniwersytet na zasadach wzajemnego nauczania. Słuchaczy było około dwudziestu. Mnie przypadły wykłady socjologji. Brzmiało to bardzo szumnie. Przygotowywałem się niesłychanie strannie do mego kursu. Po dwuch wykładach, które przeszły całkiem pomyślnie, poczułem nagle, że moje zapasy wiedzy się wyczerpały.

Drugi lektor, obarczony kursem francuskiej rewolucji, zaplątał się w pierwszych zdaniach i obiecał dostarczyć wykład w formie pisemnej. Naturalnie, obietnicy nie dotrzymał. Na tem skończyło się to przedsięwzięcie.

Wówczas z tym właśnie drugim lektorem, starszym z braci Sokołowskich, postanowiliśmy napisać dramat. W tym celu opuściliśmy na jakiś czas komunę i ukryliśmy się w oddzielnym pokoju, nie podając nikomu naszego adresu. Sztuka nasza była przepojona tendencjami społecznemi na tle walki pokoleń. Chociaż obaj dramaturgowie odnosili się na poły nieufnie do marksizmu, tem niemniej jednak ludowiec w sztuce był raczej postacią kaleką, a odwaga, świeżość, nadzieja stanowiły cechy młodych marksistów. Taka jest siła czasu! Element romantyczny reprezentował rewolucjonista - rozbitek życiowy ze starszego pokolenia, zakochany w marksistce, która odtrąca go, wygłaszając przytem bezlitosną przemowę o bankructwie ludowców.

Niemało pracy kosztowała nas ta sztuka. Czasami pisaliśmy wspólnie, podniecając się i poprawiając wzajemnie, czasami rozbijaliśmy akty na części i każdy z nas w ciągu dnia przygotowywał scenę albo monolog. Trzeba przyznać, że na monologach w sztuce tej nie zbywało. Wieczorem Sokołowskij wracał ze służby, która pozwalała mu swobodnie opracowywać żałosne przemowy rozbitka życiowego z lat siedemdziesiątych. Ja zaś wracałem z lekcyj albo od Szwigowskiego. Córka gospodarstwa podawała nam samowar. Sokołowskij wyciągał z kieszeni chleb i kiełbasę. Odgrodzeni pancerzem tajemniczości od całego świata, dramaturgowie spędzali resztę wieczoru na gorączkowej pracy. Pierwszy akt ukończyliśmy cały, nawet - jak to być powinno - z efektem przed zapadnięciem kurtyny. Pozostałe akty w liczbie czterech, były dopiero naszkicowane. Im dalej jednak posuwaliśmy się, tem bardziej chłodliśmy w stosunku do naszej pracy. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że należy zlikwidować nasz tajemny pokój, a wykończenie dramatu odłożyć na przyszłość. Sokołowskij przeniósł zwitek rękopisów do jakiegoś innego mieszkania.

Później, kiedy siedzieliśmy już w odeskiem więzieniu, Sokołowskij przez swych krewnych starał się odszukać rękopis. Być może, że świtała mu myśl, że zesłanie będzie najodpowiedniejszem miejscem do opracowania utworu dramatycznego. Jednakże rękopisu nie było nigdzie, znikł bez śladu. Najprawdopodobniej, gospodarze, u których był na przechowaniu, po aresztowaniu nieszczęsnych autorów, uważali za wskazane skazać go na spalenie. Godzę się z tem tem łatwiej, że na mej dalszej, nie zawsze gładkiej drodze życia, zginęły mi rękopisy o bez porównania większem znaczeniu.

Rozdział VII: Moja pierwsza organizacja rewolucyjna

Powrót do spisu treści