Nie spisuję na tych kartkach dziejów armji czerwonej, ani też historji staczanych przez nią walk. Obydwa te tematy, związane nierozłącznie z dziejami rewolucji, lecz wykraczające poza ramy autobiografji, będą, być może stanowić treść innej mojej książki. Nie mogę tu jednak pominąć milczeniem owych zatargów polityczno-strategicznych, które wynikły podczas wojny domowej. Od przebiegu operacyj wojennych zależały losy rewolucji. Im dłużej wojna trwała, tem bardziej zagadnienia wojskowe, między innemi również i zagadnienia stategiczne, pochłaniały Centralny Komitet partji. Główne stanowiska kierownicze w armji zajmowali specjaliści wojskowi dawnej szkoły, którym brakło zrozumienia warunków społecznych i politycznych. Doświadczonym politykom rewolucyjnym, wchodzącym w skład Centralnego Komitetu partji, brakło wiedzy wojskowej. Zakrojone na większą skalę plany strategiczne były zazwyczaj owocem pracy zbiorowej, której, jak to przeważnie bywa w takich wypadkach, towarzyszyły nieporozumienia i ścieranie się poglądów. W czterech wypadkach zatargi w sprawach strategicznych oparły się o Centralny Komitet. Innemi słowy, zatargów było tyle, ile było głównych frontów. O kontrowersjach tych opowiem tu możliwie krótko, aby wprowadzić czytelnika w istotę zagadnień, nastręczających się kierownictwu wojskowemu i jednocześnie obalić, mimochodem, późniejsze insynuacje na mój temat.
Pierwszy ostrzejszy zatarg powstał w Centralnym Komitecie w lecie roku 1919-go w związku z sytuacją na froncie wschodnim. Wodzem naczelnym był wówczas jeszcze Wacetis. Wspominałem już o nim w rozdziale o Swijażsku.
Dokładałem wszelkich starań, aby wzmóc w Wacetisie pewność siebie i natchnąć go przeświadczeniem o przysługujących mu prawach i własnym autorytecie. Bez tego sprawowanie dowództwa jest nie do pomyślenia. Wacetis był zdania, że po pierwszych znaczniejszych operacjach, dokonanych z dobrym skutkiem przeciwko Kołczakowi, nie należy zapuszczać się zbyt daleko na wschód, za Ural. Chciał, aby front wschodni przetrwał zimę w górach. Pozwoliłoby to na przerzucenie kilku dywizyj ze wschodu na południe, gdzie Denikin groził coraz powaźniejszem niebezpieczeństwem. Poparłem ten plan. Spotkał się on jednak ze stanowczym sprzeciwem dowódcy frontu wschodniego, Kamieniewa, byłego pułkownika sztabu generalnego, oraz członków Rady Wojskowej, Smiłgi i Łaszewicza, starych bolszewików. Oświadczyli oni: Kołczak został tak rozbity, że dalszy pościg nie wymaga znaczniejszych sił. Rzecz ważniejsza - to nie dawać mu wytchnienia, gdyż przyjdzie przez zimę do siebie i na wiosnę trzeba będzie rozpoczynać kampanję wschodnią od samego początku. Całe zagadnienie polegało więc na trafnej ocenie stanu, w jakim znajdowała się armja Kołczaka i jego tyły. Uważałem już wówczas, że front południowy jest bez porównania poważniejszy i niebezpieczniejszy od wschodniego. Sprawdziło się to później całkowicie.
Ale jeżeli chodzi o ocenę armji Kołczaka, to racja była po stronie dowództwa frontu wschodniego. Centralny Komitet powziął uchwałę wbrew opinji dowództwa naczelnego, a przez to samo, i wbrew mojej opinji, popierałem bowiem Wacetisa.
Wychodziłem z założenia, że w tem równaniu strategicznem jest coprawda kilka niewiadomych, ale że poważną wielkością jest w niem jednak konieczność poparcia zbyt świeżego jeszcze autorytetu naczelnego wodza. Decyzja Centralnego Komitetu okazała się słuszna. Front wschodni odstąpił część swoich sił południowi, nie przestając jednocześnie posuwać się zwycięsko wgłąb Syberji i deptać Kołczakowi po piętach. Konflikt ten doprowadził do zmiany na stanowisku naczelnego wodza.
Wacetis ustąpił, a jego miejsce zająl Kamieniew. Zatarg, jako taki, nosił charakter wyłącznie rzeczowy. Nie wywarł, ma się rozumieć, żadnego wpływu na stosunki, które łączyły mnie z Leninem. Ale intryga, chwytając się takich epizodycznych nieporozumień, przędła swe sieci. 4-go czerwca (roku 1919-go) Stalin straszył Lenina, donosząc o zgubnym charakterze kierownictwa wojskowego.
"Chodzi teraz o to - pisał, - aby Centralny Komitet zdobył się na odwagę wyciągnięcia właściwych wniosków. Czy Centralnemu Komitetowi starczy odwagi i hartu?"
Zdania te mają zupełnie wyraźny sens. Ton ich świadczy o tem, że Stalin wszczynał już niejednokrotnie ową sprawę i niejednokrotnie trafiał na opór ze strony Lenina. Wówczas nie wiedziałem jeszcze o tem. Ale wyczuwałem już jakąś podłą intrygę. Nie mając ani czasu, ani też chęci do zaprzątania się tą sprawą i chcąc jednym zamachem przeciąć węzeł, złożyłem dymisję na ręce Centralnego Komitetu. 5-go lipca Centralny Komitet odpowiedział następującą uchwałą:
"Biuro Organizacyjne i Polityczne Centralnego Komitetu, po rozpatrzeniu i wszechstronnem omówieniu raportu towarzysza Trockiego, przyszło jednogłośnie do wniosku, że pod żadnym pozorem nie może przyjąć dymisji towarzysza Trockiego i uczynić zadość jego prośbie. Biuro Organizacyjne i Polityczne C. K. zrobi wszystko, co leży w jego mocy, aby pracę na najtrudniejszym, najniebezpieczniejszym i najważniejszym w obecnej chwili froncie, jakim jest front południowy, tę pracę, którą towarzysz Trocki sam sobie obrał, uczynić dlań możliwie najdogodniejszą, a dla Republiki - najowocniejszą. Zajmując stanowiska Komisarza Ludowego Spraw Wojskowych i Przewodniczącego Rewolucyjnej Rady Wojskowej, towarzysz Trocki może doskonale działać jako członek Rewolucyjnej Rady Wojskowej Frontu Południowego, łącznie z dowódcą frontu, którego sam wyznaczył, C. K. zaś zatwierdził. Biuro Organizacyjne i Polityczne C. K. pozostawia towarzyszowi Trockiemu wolną rękę w doborze środków, zmierzających do tego, co w jego zrozumieniu stanowi uregulowanie metody wojskowej, a ponadto, jeśli towarzysz Trocki będzie sobie tego życzył, przyczyni się do przyspieszenia zjazdu partyjnego. Lenin, Kamieniew, Krestinskij, Kalinin, Sieriebriakow, Stalin, Stasowa".
Pod uchwałą tą figuruje również podpis Stalina. Knując za kulisami intrygi i zarzucając Leninowi brak odwagi i hartu, Stalin nie zdobył się jednak na otwarte przeciwstawienie się Centralnemu Komitetowi. Front południowy, jakeśmy już nadmieniali, wysunął się podczas wojny domowej na pierwszy plan. Siły nieprzyjaciela składały się z dwuch samodzielnych części: z kozaków, głównie kubańskich, i ochotniczej białej armji, rekrutowanej w całym kraju. Kozacy chcieli bronić swych granic przed naporem robotników i chłopów. Ochotnicza armja zaś chciała zdobyć Moskwę. Te dwa kierunki stanowiły dopóty jedną całość, dopóki ochotnicy tworzyli wraz z kozakami kubańskimi jeden wspólny front na północnym Kaukazie.
Wyprowadzenie kozaków kubańskich z granic Kubani stanowiło dla Denikina zadanie niesłychanie trudne, a raczej przekraczające jego siły. Nasze dowództwo naczelne chciało rozwiązać problemat frontu południowego, jako abstrakcyjne zadanie strategiczne, ignorując podkład społeczny tego problematu. Kubań stanowiła główną bazę armji ochotniczej. To też nasze naczelne dowództwo postanowiło zadać Kubani decydujący cios od strony Wołgi. Niech więc Denikin wyłazi ze skóry i prze swe główne kolumny ku Moskwie, my zaś tymczasem za jego plecami zniszczymy mu kubańską bazę, Denikin zawiśnie w powietrzu i weźmiemy go wtedy gołemi rękami. Takie były ogólne zarysy planu strategicznego. Plan ten byłby dobry, gdyby nie dotyczył wojny domowej. W zastosowaniu jednak konkretnem do frontu południowego okazał się zupełnie akademicki i bardzo pomógł nieprzyjacielowi. Jeśli się zważy, ze Denikin nie mógł ruszyć kozaków do dalekiego pochodu na północ, to trzeba przyznać, że uderzając od południa na gniazda kozackie, sami pomogliśmy Denikinowi. Od tej chwili kozacy nie mogli się już bronić wyłącznie na własnej ziemi. My sami skojarzyliśmy ich losy z losami armji ochotniczej. Mimo starannego przygotowania operacyj i skupienia znacznych sił, oraz środków materialnych, nie mogliśmy się jednak poszczycić powodzeniem. Kozacy tworzyli na tyłach Denikina potężną zasłonę. Wrośli w swą ziemię i trzymali się jej zębami i pazurami.
Nasz atak postawił na nogi całą ludność kozacką. Trwoniliśmy czas i siły, pchając jednocześnie do szeregów białych wszystkich kozaków, zdolnych do noszenia broni. A tymczasem Denikin zalał Ukrainę, uzupełnił swe szeregi, posunął się na północ, zajął Kursk, zajął Orzeł i zagrażał Tule. Utrata Tuły byłaby dla nas katastrofą, gdyż znaczyłaby stratę najważniejszej fabryki karabinów i amunicji. Plan, proponowany przeze mnie od samego początku, nosił wręcz przeciwny charakter. Proponowałem, abyśmy pierwszem uderzeniem odcięli ochotników od kozaków i, pozostawiając kozaków ich własnemu losowi, główne siły skupili przeciwko armji ochotniczej. Kierunek głównego natarcia szedłby, w myśl tego planu, nie od strony Wołgi ku Kubani, lecz od strony Woroneża ku Charkowowi i zagłębiu Donieckiemu. Cała włościańska i robotnicza ludność tej strefy, oddzielającej północny Kaukaz od Ukrainy, stała po stronie armji czerwonej, która, posuwając się w tym kierunku, wchodziłaby jak nóż w masło. Kozacy zostaliby na miejscu dla obrony swych granic przed obcymi, my zaś zostawilibyśmy ich w spokoju. Sprawa kozacka stanowiłaby samodzielne zagadnienie o charakterze raczej politycznym, aniżeli, wojskowym. Ale przedewszystkiem należało strategicznie oddzielić tę sprawę od sprawy rozbicia armji ochotniczej Denikina. Plan mój został wreszcie przyjęty, ale dopiero wtedy, gdy Denikin począł zagrażać Tule, utrata której byłaby groźniejsza w skutkach od utraty Moskwy. Straciliśmy nadaremnie kilka miesięcy, ponieśliśmy dużo zupełnie zbytecznych ofiar i przez kilka tygodni znajdowaliśmy się w wielkiem niebezpieczeństwie. Nadmienię tu mimochodem, że zatarg strategiczny, dotyczący frontu południowego, łączył się jak najściślej ze sprawą oceny, czyli "niedoceniania" włościaństwa.
Cały mój plan opierałem na stosunkach wzajemnych, zachodzących pomiędzy chłopami i robotnikami z jednej strony, a kozakami z drugiej, i właśnie z tych założeń wychodząc, przeciwstawiałem się po akademicku abstrakcyjnemu pomysłowi naczelnego dowództwa, które uzyskało poparcie większości C. K. Gdybym użył tysiącznej chociażby części tych wysiłków, które zmarnowano, aby udowodnić "niedocenianie" przeze mnie roli włościaństwa, mógłbym, na podstawie naszego zatargu w sprawie frontu południowego, wysunąć taki sam, czyli jednako pozbawiony sensu, zarzut nie tylko przeciwko Zinowjewowi, Stalinowi i innym, lecz również i przeciw Leninowi. Trzeci konflikt natury strategicznej powstał w związku z wyprawą Judenicza na Piotrogród. Opowiedziałem już o tem w jednym z poprzednich rozdziałów, nie będę się więc powtarzał. Przypomnę tylko, jak to pod wpływem nadwyraz ciężkiej sytuacji na południu, skąd groziło największe niebezpieczeństwo, oraz nadchodzących z Piotrogrodu wiadomości o rzekomo nadzwyczajnem uzbrojeniu i zaopatrzeniu armji Judenicza, Leninowi przyszła do głowy myśl, że trzeba dążyć do skrócenia frontu przez oddanie wrogowi Piotrogrodu.
Był to bodaj jedyny wypadek, kiedy Zinowjew i Stalin poparli mnie przeciwko Leninowi, który, zresztą, po upływie kilku dni sam zarzucił swój oczywiście błędny plan. Ostatni konflikt, niewątpliwie najważniejszy, dotyczył losów frontu polskiego w lecie 1920 roku. Ówczesny premjer angielski, Bonar Law, przytaczał w izbie gmin mój list do komunistów francuskich na dowód, że na jesieni 1920 roku mieliśmy rzekomo zamiar zniszczyć Polskę. To samo utrzymuje w swej książce były polski minister spraw wojskowych, Sikorski, ale powołuje się przytem na moją mowę, wygłoszoną w styczniu 1920 roku, na kongresie międzynarodowym. Wszystko to od początku do końca jest absolutnym nonsensem. Rozumie się, że dotychczas nie nadarzyła mi się okazja do ujawnienia mych sympatji do Polski Piłsudskiego, czyli do Polski ucisku i gwałtu, przysłoniętego płaszczykiem frazesu patriotycznego i bohaterskiego samochwalstwa. Bez zbytniego trudu można zebrać sporo moich oświadczeń, w których uprzedzałem, że nie zatrzymamy się w połowie drogi, jeżeli Piłsudski narzuci nam wojnę.
Podobne oświadczenia wynikały z sytuacji ogólnej. Ale wyciągać z nich wniosek, żeśmy pragnęli wojny z Polską, albo przygotowywali się do takiej wojny, znaczy tyle, co zadawać kłam faktom i zdrowemu rozsądkowi. Pragnęliśmy uniknąć tej wojny za wszelką cenę. Nie zaniedbaliśmy żadnego środka, któryby mógł się do tego przyczynić. Sikorski przyznaje, żeśmy nadzwyczaj "zręcznie" prowadzili propagandę pokojową. Nie rozumie tylko, albo udaje, że nie rozumie, iż tajemnica owej zręczności była zresztą bardzo przejrzysta i nieskomplikowana: pragnęliśmy gorąco pokoju, nawet za cenę jak największych ustępstw. Właśnie ja pragnęłem może bardziej, niż ktokolwiek inny, aby do tej wojny nie doszło, gdyż zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, jak trudno będzie nam ją prowadzić po trzech latach nieprzerwanej wojny domowej. Rząd polski, jak to znów niewątpliwie wynika z książki Sikorskiego, rozpoczął wojnę świadomie i z premedytacją, nie bacząc na nasze niezmordowane wysiłki zachowania pokoju, które czyniły z naszej polityki zagranicznej jakąś mieszaninę cierpliwości z wychowawczą wytrwałością. Myśmy szczerze pragnęli pokoju. Piłsudski narzucił nam wojnę. Wojnę tę mogliśmy toczyć tylko dzięki temu, że najszersze warstwy ludu z dnia na dzień obserwowały nasz pojedynek dyplomatyczny z Polską, były głęboko przekonane, że wojna została nam narzucona i nie myliły się pod tym względem zupełnie. Kraj dokonał jeszcze jednego, naprawdę bohaterskiego, wysiłku. Zajęcie Kijowa przez Polaków, pozbawione samo przez się wszelkiego sensu wojskowego, wyświadczyło nam wielką przysługę: kraj ocknął się. Znów objeżdżałem armję i miasta, mobilizując ludzi i środki. Odzyskaliśmy Kijów. Powodzenie zaczęło nam sprzyjać. Polacy rzucili się do odwrotu z szybkością, na którą nie liczyłem wcale, gdyż nie przypuszczałem, że wyprawa Piłsudskiego była przedsięwzięta tak dalece lekkomyślnie. Ale i po naszej stronie, wraz z pierwszemi znaczniejszemi zwycięstwami również. wyrobiono sobie zbyt wygórowane pojęcie o otwierających się przed nami możliwościach. Zrodziła się i krzepła chęć przekształcenia wojny, która począt kowo nosiła charakter obronny, w zaczepną wojnę rewolucyjną. Nie mogłem temu, ma się rozumieć, przeciwstawiać żadnych argumentów natury zasadniczej. Sprawa sprowadzała się do wzajemnego ustosunkowania się sił. Nastrój polskich robotników i chłopów był wielkością niewiadomą. Niektórzy polscy towarzysze, jak zmarły J. Marchlewski, współpracownik Róży Luxemburg, zapatrywali się bardzo trzeźwo na sytuację. Pogląd Marchlewskiego wpłynął w znacznym stopniu na moje dążenie do jak najszybszego zakończenia wojny. Ale rozlegały się również i inne głosy. Pokładano wielkie nadzieje na powstanie robotników polskich. W każdym razie Lenin ułożył sobie taki plan: sprawę należy doprowadzić do końca, czyli wkroczyć do Warszawy, aby dopomóc robotnikom polskim do obalenia rządu Piłsudskiego i ujęcia władzy w swe ręce.
Decyzja, projektowana przez rząd, opanowała z łatwością wyobraźnię naczelnego dowództwa i dowództwa frontu. Gdy przyjechałem jak zwykle, na krótko do Moskwy, spotkałem się w centrum ze zdecydowanym nastrojem na rzecz prowadzenia wojny "aż do końca". Przeciwstawiłem się temu w sposób stanowczy. Polacy prosili już o pokój. Uważałem, żeśmy osiągnęli kulminacyjny punkt powodzenia i jeśli, nie obliczywszy uprzednio swych sił, pójdziemy dalej naprzód, to może się zdarzyć, że przejdziemy obok uzyskanego zwycięstwa ku porażce. Po olbrzymim wysiłku, dzięki któremu 4 armja w ciągu czterech tygodni przeszła 650 kilometrów, armja ta mogła posuwać się naprzód już tylko siłą inercji. Wszystko zależało teraz od nerwów, a to są zbyt cienkie nici. Wystarczyłby jeden tęgi cios, aby wstrząsnąć naszym frontem i przekształcić jedyne w swoim rodzaju, bezprzykładne - co nawet Foch musiał przyznać - natarcie w katastrofalny odwrót.
Domagałem się - natychmiastowego, jak najszybszego zawarcia pokoju, zanim armja wyczerpie swe siły do ostatka. Jeżeli mnie pamięć nie myli, poparł mnie tylko jeden Rykow. Pozostałych Lenin pozyskał sobie jeszcze w czasie mojej nieobecności. Zapadła decyzja: nacierać. Role zmieniły się bardzo w porówaniu z okresem Brześcia: wówczas ja nastawałem, aby nie spieszyć się z zawarciem pokoju i, nawet kosztem utraty terytorjum, dać proletarjatowi niemieckiemu czas na zrozumienie sytuacji i powiedzenie swego słowa. Teraz zaś Lenin domagał się kontynuowania ofenzywy przez nasze armje, aby proletarjat polski miał czas na rozejrzenie się w sytuacji i rozpoczęcie powstania. Wojna polska potwierdziła w inny sposób to samo, co wykazało doświadczenie wojny brzeskiej: do wydarzeń wojny i do wydarzeń masowego ruchu rewolucyjnego, należy stosować różne miary. Tam, gdzie armje czynne liczą na dnie i tygodnie, tam ruch mas ludowych liczy zwykle na miesiące i na lata. Gdy nie uwzględnia się w sposób właściwy tej różnicy tempa, to zębate koła wojny mogą tylko połamać tryby na kołach rewolucji, zamiast wprowadzić je w ruch. W każdym razie miało to miejsce zarówno podczas krótkotrwałej wojny brzeskiej, jak i podczas wielkiej wojny polskiej. Przeszliśmy obok odniesionego przez nas zwycięstwa ku dotkliwej porażce. Należy zauważyć, że do kolosalnych rozmiarów katastrofy pod Warszawą, przyczyniło się między innemi zachowanie się dowództwa południowej grupy armjj sowieckich, nacierających w kierunku na Lwów. Główną figurą polityczną w Rewolucyjnej Radzie Wojskowej tej grupy był Stalin. Chciał za wszelką cenę wkroczyć do Lwowa i to w tym samym czasie, kiedy Smiłga wraz z Tuchaczewskim wkroczą do Warszawy. Ludzie miewają najrozmaitsze ambicje! Gdy niebezpieczeństwo, zagrażające armjom Tuchaczewskiego, zarysowało się już zupełnie wyraźnie, dowództwo naczelne wydało rozkaz, aby południowo-zachodni front ostro zmienił kierunek i uderzył z boku na skrzydło wojsk polskich pod Warszawą. Mimo to, dowództwo grupy południowo-zachodniej posuwało się w dalszym ciągu na zachód, zachęcane do tego przez Stalina: czyż zajęcie Lwowa na własną rękę nie jest rzeczą ważniejszą od udzielenia pomocy "innym" podczas zdobywania Warszawy? Dowództwo grupy południowo-zachodniej zmieniło kierunek dopiero wskutek ponownych rozkazów i towarzyszących im gróźb. Ale kilka dni opóźnienie odegrało fatalną rolę. Nasze armje cofnęły się o czterysta kilometrów, a miejscami jeszcze dalej. Po niedawnych, wspaniałych zwycięstwach nikt nie chciał się z tem pogodzić. Gdy powróciłem z frontu wranglowskiego, w Moskwie panował pogląd, że należy prowadzić drugą wojnę polską. Nawet Rykow przeszedł teraz do innego obozu: - Skorośmy zaczęli, - powiada, - to trzeba skończyć. - Dowództwo frontu zachodniego robiło nadzieje: nadeszły znaczne rezerwy, artylerję uzupełniono i t. p. Pragnienie było tu ojcem myśli. - Jaki jest właściwie nasz stan posiadania na froncie zachodnim? - usiłowałem oponować. - Kadry, rozbite moralnie, które uzupełniono teraz surowem ciastem ludzkiem. Taką armją nie można walczyć. Można z nią jeszcze jako-tako stawiać opór, cofając się i przygotowując na tyłach nową armję, ale mrzonką jest wszelka myśl o tem, że takie wojsko może się zerwać i znów pójść do zwycięskiego ataku, drogą usianą jego własnemi szczątkami. Oświadczyłem, że powtórzenie dawnego błędu będzie nas tym razem znacznie drożej kosztowało i że nie pogodzę się z zaprojektowaną już decyzją i odwołam się do opinji partji. Lenin wprawdzie domagał się dla formy, aby wojnę kontynuowano, lecz czynił to już bez owej pewności siebie i energji, która cechowała jego wystąpienie za pierwszym razem. Moje niezłomne przekonanie, że zawarcie pokoju, chociażby nawet na najcięższych warunkach, jest rzeczą konieczną, wywarło nań odpowiednie wrażenie. Zaproponował więc, aby rozstrzygnięcie sprawy odroczyć do czasu mego powrotu z inspekcji frontu zachodniego, podczas której, na podstawie bezpośrednich wrażeń, zorjentuję się w jakim stanie znajdują się nasze armje po pośpiesznym odwrocie. Propozycja ta była dla mnie dowodem, że, w gruncie rzeczy, Lenin zgodził się już ze mną. W sztabie frontu zastałem nastrój, skłaniający się ku prowadzeniu drugiej wojny. Ale nastrój ten nie był oparty na głębszem przekonaniu: był tylko odbiciem nastrojów, panujących w Moskwie. Im niżej schodziłem po szczeblach organizacji wojskowej - przez armję do dywizji, pułku i kompanji, - tem bardziej oczywisty stawał się dla mnie fakt, że prowadzenie wojny zaczepnej jest niepodobieństwem.
Wystosowałem do Lenina list na ten temat. Napisałem go odręcznie, nie sporządziwszy nawet odpisu dla siebie, po wysłaniu zaś, udałem się w dalszą podróż. Wystarczyło kilka dni, spędzonych na froncie, aby upewnić się o słuszności poglądu, który wygłaszałem jeszcze przed wyjazdem. Powróciłem do Moskwy, gdzie biuro polityczne prawie jednogłośnie wypowiedziało się za natychmiastowem zawarciem pokoju. Błąd w strategicznym obrachunku, popełniony podczas polskiej wojny, pociągnął za sobą poważne konsekwencje historyczne. Wojna, w sposób zgoła nieoczekiwany, tylko wzmocniła Polskę Piłsudskiego. Rozwojowi rewolucji polskiej zadano natomiast dotkliwy cios. Granica, ustalona w myśl traktatu ryskiego, odcięła republikę sowiecką od Rzeszy Niemieckiej, co wywarło później wielki wpływ na życie obydwuch krajów... Lenin, rzecz oczywista, lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę ze znaczenia błędu "warszawskiego" i nieraz wracał do tej sprawy myślą i słowem. Literatura epigonów rysuje dziś wizerunek Lenina mniej-więcej w taki sam sposób, w jaki suzdalscy malarze ikon malowali wizerunki świętych i Chrystusa: zamiast wyidealizowania postaci, mamy karykaturę. Mimo, że pacykarze nie szczędzą wysiłków, aby wznieść się ponad swój poziom, malowidło na deszczułce, będące odbiciem ich własnych upodobań, jest tylko ich własnym, coprawda wyidealizowanym, portretem. Ponieważ autorytet władzy zwierzchniej epigonów opiera się na zakazie, zabraniającym powątpiewać o nieomylności tej władzy, przeto literatura epigonów rysuje nam Lenina bynajmniej nie jako stratega rewolucyjnego, który w sposób genjalny orjentował się w każdej sytuacji, lecz jako zmechanizowany automat, wyrzucający z siebie nieomylne decyzje. Słowo genjusz, w zastosowaniu do Lenina, zostało po raz pierwszy użyte przeze mnie, gdy inni nie mogli zdecydować się na wypowiedzenie go. Tak, Lenin był genjuszem, okazem genjusza ludzkiego w całem znaczeniu tego słowa. Lenin nie był jednak maszyną do rachowania, nigdy nie robiącą błędów.
Robił ich znacznie mniej, niż zrobiłby każdy inny człowiek na jego miejscu. Lenin popełniał błędy, wielkie błędy, odpowiadające tytanicznemu rozmachowi całej jego pracy.
Rozdział XXXVIII: Przejście do Nowej Polityki Gospodarczej i moje stosunki z Leninem