Owe dni były niezwykłemi dniami w życiu kraju i w życiu osobistem jednostek. Napięcie zarówno namiętności społecznych, jak i sił indywidualnych doszło do zenitu. Masy stwarzały epokę, wodzowie czuli, że kroki ich jednoczą się z krokami historji.
W owych dniach zapadały decyzje i wydawane były rozkazy, które przesądzały los narodu na cały okres historyczny Jednakże postanowienia te prawie nie były rozważane. Nie mogę powiedzieć, że zastanawiano się nad niemi i obmyślano je jak należy. Improwizowano raczej. Nie były jednak przez to gorsze. Napór wydarzeń był tak potężny, zadania tak wyraźne, że najodpowiedzialniejsze decyzje przychodziły z łatwością, mimochodem, jak coś samo przez się zrozumiałego, i w podobny sposób były wykonywane. Droga była wytknięta, wystarczało jedynie kolejno wymieniać zadania, nie trzeba było przekonywać i niemal nie trzeba było wzywać do wykonania. Bez wahania i wątpliwości masa podchwytywała to, co narzucały jej okoliczności. Pod wpływem doniosłych wydarzeń "wodzowie" formułowali tylko to, co odpowiadało potrzebom masy i żądaniom historji. Marksizm uważa się za świadomy wyraz nieświadomego procesu historycznego. Ale proces "nieświadomy" (w sensie historyczno-filozoficznym, nie zaś psychologicznym) łączy się ze swym świadomym wykładnikiem tylko na najwyższych szczytach, kiedy masa żywiołowem natarciem wyłamuje drzwi społecznej rutyny i daje zwycięski wyraz najgłębszym potrzebom historycznego rozwoju. Najwyższa teoretyczna świadomość epoki zlewa się w takich chwilach z bezpośredniem działaniem najgłębszych i najdalszych od teorji uciśnionych mas. Twórcze zjednoczenie świadomego z nieświadomem jest tem, co nazywamy zwykle natchnieniem. Rewolucja jest szalonem natchnieniem historji.
Każdy prawdziwy pisarz zna chwilę twórczości, kiedy ktoś inny, silniejszy od niego, kieruje jego ręką. Każdy prawdziwy mówca zna chwile, kiedy przez jego usta mówi coś silniejszego, niż on sam w powszednich godzinach. To jest właśnie "natchnienie". Powstaje ono z najwyższego, twórczego napięcia wszystkich sił. Nieświadomie podnosi się z głębokiego legowiska i podporządkowuje sobie świadomą pracę myśli, zlewa ją z sobą w j akąś wyższą jedność. Okresy najwyższego napięcia sił duchowych ogarniają w pewnych okolicznościach wszystkie dziedziny indywidualnej działalności, związanej z ruchem mas. Takim okresem były dla "przywódców" dni październikowe. Najbardziej ukryte siły organizmu, jego najgłębsze instynkty, odziedziczony po zwierzęcych przodkach węch, wszystko to wezbrało, wyłamało drzwi psychicznej rutyny i - wraz z najwyższemi historyczno-filozoficznemi uogólnieniami - oddało się w służbę rewolucji. Oba te procesy, indywidualny i masowy, oparte były na połączeniu świadomego z nieświadomem, instynktu, stanowiącego sprężynę woli, z najwyższemi uogólnieniami myśli. Nazewnątrz wcale nie wyglądało to patetycznie: ludzie chodzili zmęczeni, głodni, niemyci, z zaczerwienionemi oczami i niegoloną szczeciną na policzkach. I każdy z nich mógł bardzo niewiele opowiedzieć później o najkrytyczniejszych dniach i godzinach. Oto wyciąg z notatek mojej żony, poczynionych zresztą już znacznie później:
"W ciągu ostatnich dni przygotowań do Października mieszkaliśmy na ulicy Taurydzkiej. L. D. spędzał całe dni w Smolnym. Pracowałam w dalszym ciągu w związku robotników drzewnych, kierowanym przez bolszewików, gdzie atmosfera była bardzo gorąca. Wszystkie godziny służbowe przechodziły na dyskusjach o powstaniu. Przewodniczący związku dzielił "punkt widzenia Lenina-Trockiego" (jak to się wówczas nazywało) , my zaś prowadziliśmy z nim razem agitację. O powstaniu mówili wszyscy i wszędzie! na ulicach, w stołowniach, przy spotkaniu na schodach i w Smolnym. Odżywialiśmy się źle, spali mało, pracowali prawie 24 godziny na dobę. Byliśmy oderwani od naszych chłopców, toteż październikowe dni były dla mnie również dniami lęku o nich. W całej szkole, do której uczęszczali, było tylko dwuch " bolszewików", Liowa i Sierioża, i jeden "sympatyk", jak go nazywali. Przeciwko tej trójce występowała zwarta grupa synów rządzącej demokracji, kadetów i eserowców. Jak zawsze przy poważnej różnicy zdań, krytykę uzupełniały argumenty namacalne. Dyrektor nieraz musiał wyciągać mych synów z pod stosu leżących na nich "demokratów". Chłopcy robili w istocie tylko to, co ich ojcowie. Dyrektor był kadetem. Dlatego też stale karał mojego syna: - Weźcie swą czapeczkę i idźcie do domu. - Pozostawienie ich w szkole po przewrocie było całkiem niemożliwe. Chłopcy przeszli do szkoły ludowej. Wszystko tam było prymitywniejsze i bardziej prostackie. Łatwiej można było jednak oddychać. (. . . ) My z L. D. wcale nie bywaliśmy w domu. Chłopcy, wracając ze szkoły i nie zastając nas, również nie uważali za wskazane pozostawanie w czterech ścianach. Demonstracje, starcia, częsta strzelanina wywoływały w owych dniach lęk o ich bezpieczeństwo, nastrojeni bowiem byli arcy-rewolucyjnie. . . Podczas krótkich spotkań opowiadali radośnie: Dzisiaj jechali tramwajem z kozakami, widzieli, jak czytali ojcowską odezwę: Bracia kozacy! - No i co? - Czytali, podawali sobie z rąk do rąk, dobrze. . . - Dobrze! - Znajomy L. D. , inżynier K. , mający dużą rodzinę, dzieci w rozmaitym wieku, bonę i t. p. , zaproponował nam, aby tymczasem umieścić chłopców u niego, gdzie mogliby być pod opieką. Należało skwapliwie skorzystać z tej zbawczej propozycji. Z rozmaitemi poleceniami L. D. przychodziłam do Smolnego z pięć razy dziennie. Późną nocą wracaliśmy na Taurydzką ulicę i rozchodziliśmy się wczesnym rankiem: L. D. szedł do Smolnego, ja do związku. W miarę dojrzewania wydarzeń, nie opuszczało się prawie Smolnego. L. D. przez kilka dni zrzędu nie przychodził na Taurydzką nawet, aby się przespać. Częstokroć i ja zostawałam w Smolnym. Nocowaliśmy na kanapach, na fotelach, nie rozbierając się. Pogoda była jesienna, chmurna, powietrze nie ciepłe, choć suche, zrywał się chłodny wiatr. Główne ulice były ciche i opustoszałe. Cisza ta pełna była strasznego napięcia. Smolny wrzał. Olbrzymia aula błyskała tysiącami ogni wspaniałych żyrandoli i całemi dniami i wieczorami przepełniona była nieprawodopodobną masą ludzi. Intensywne życi e kipiało w warsztatach i fabrykach. Ulice zaś przycichły, zamilkły, jakby przerażone miasto wtuliło głowę w ramiona. (. . . ) Pamiętam, że na drugi czy trzeci dzień po przewrocie, weszłam rano do pokoju w Smolnym, gdzie zobaczyłam Włodzimierza Iljicza, Lwa Dawidowicza, zdaje się Dzierżyńskiego, Joffe i jeszcze całą masę ludzi. Wszyscy mieli szaro-zielone twarze ze śladami bezsenności, oczy zaczerwienione, brudne kołnierzyki, w pokoju było pełno dymu. (. . . ) Ktoś siedział przy stole, obok którego stał tłum, czekający na rozkazy. Lenin i Trocki byli otoczeni. Zdawało mi się, że rozkazy wydawane są jakby we śnie. Było w ich ruchach i w słowach coś somnambulicznego, lunatycznego, przez chwilę wydało mi się, że sama widzę to nie na jawie i że rewolucja może zginąć, jeżeli "oni" nie wyśpią się porządnie i nie włożą czystych kołnierzyków: widzenie senne ściśle wiązało się z temi kołnierzykami. Pamiętam, że jeszcze na trzeci dzień, kiedy spotkałam Marję Iljinisznę, siostrę Lenina, przypomniałam jej w pośpiechu, że Włodzimierz Iljicz powinien zmienić kołnierzyk. - Tak, tak, - odpowiedziała mi, śmiejąc się. Jednakże w moich oczach sprawa czystych kołnierzyków zdołała już utracić swe koszmarne znaczenie".
Władza zdobyta, przynajmniej w Piotrogrodzie. Lenin jeszcze nie zdążył zmienić kołnierzyka. W zmęczonej twarzy czuwają leninowskie oczy. Patrzy na mnie po przyjacielsku, miękko, z zażenowaniem wyrażając swą wewnętrzną bliskość. - Wiecie, - odzywa się niepewnie, - tak nagle od prześladowań i konspiracyjnej roboty do władzy. . . - Szuka wyrażenia. - Es schwindelt, - przechodzi niespodzianie na język niemiecki i wskazuje ręką dokoła głowy. Patrzymy na siebie i uśmiechamy się. Wszystko to trwało tylko parę minut. Poczem - poprostu przejście do spraw bieżących. Trzeba utworzyć rząd. Jest nas tu kilku członków Centralnego Komitetu. Improwizowane posiedzenie w kącie pokoju.
- Jak się nazwać? - zastanawia się głośno Lenin. - Aby tylko nie ministrami: wstrętna, zużyta nazwa.
- Może komisarzami, - proponuję, - tylko że teraz zbyt wielu jest komisarzy. Może naczelni komisarze? . . . Nie, " naczelni" źle brzmi. A może " ludowi"?
- Komisarze ludowi? No, cóż, to chyba będzie nieźle, - godzi się Lenin. - A rząd, jako całość?
- Rada, naturalnie rada. . . Rada komisarzy ludowych, co?
- Rada komisarzy ludowych? - podchwytuje Lenin. - To świetnie: okropnie pachnie rewolucją! . . .
Lenin nie był skłonny do zajmowania się estetyką rewolucji, albo smakowania jej "romantyki". Ale tem głębiej odczuwał rewolucję jako całość, tem lepiej określał, czem ona "pachnie".
- A co będzie, - spytał mnie całkiem niespodzianie Włodzimierz Iljicz w owych pierwszych dniach, - jeżeli was i mnie zabiją białogwardziści, czy Swierdłow z Bucharinem dadzą sobie radę?
- A może nas nie zabiją, - odpowiedziałem, śmiejąc się.
- A djabli ich wiedzą, - rzekł Lenin i sam się roześmiał.
Epizod ten opowiedziałem po raz pierwszy w 1924 roku w moich wspomnieniach o Leninie. Jak się później dowiedziałem, członkowie ówczesnej "trójki": Stalin, Zinowjew i Kamieniew, byli śmiertelnie obrażeni przypomnieniem tego epizodu, chociaż nie śmieli kwestionować jego prawdziwości. Fakt pozostaje faktem: Lenin wymienił tylko Swierdłowa i Bucharina.
Inne nazwiska nie przyszły mu na myśl. Spędziwszy na dwuch emigracjach, z krótkiemi przerwami, piętnaście lat, Lenin znał zasadnicze nieemigranckie kadry partji z korespondencji lub z krótkich spotkań zagranicą. Dopiero po rewolucji miał możność bliższego przyjrzenia się im przy pracy. Musiał przy tem zmieniać zasadniczo własne poglądy, lub też rewidować poglądy, oparte na cudzych opinjach. J ako człowiek, obdarzony wielką namiętnością moralną, Lenin nie uznawał obojętnego stosunku do ludzi. Ten myśliciel, obserwator i strateg gwałtownie zapalał się do ludzi. Krupskaja w swoich pamiętnikach podkreśla to również. Lenin nigdy nie tworzył sobie odrazu jakiegoś przeciętnego poglądu o człowieku. Oko jego funkcjonowało jak mikroskop. Powiększało wielokrotnie ten rys charakteru, który, zależnie od okoliczności, znajdował się w polu jego widzenia. Lenin nieraz w dosłownem znaczeniu tego wyrazu kochał się w ludziach. W takich wypadkach drażniłem go zawsze: - Wiem, wiem, macie nowy romans. - Lenin znał tę swoją właściwość i w odpowiedzi śmiał się, trochę zawstydzony, trochę gniewny. Stosunek Lenina do mnie przechodził w roku 1917 kilka faz. Lenin przyjął mnie powściągliwie i wyczekująco. Lipcowe dni zbliżyły nas odrazu. Kiedy, wbrew opinji większości kierowników bolszewickich, rzuciłem hasło bojkotu przed-parlamentu, Lenin pisał ze swego schronienia: "Brawo, towarzyszu Trocki!" Na podstawie przypadkowych i mylnych oznak wydało mu się potem, jakobym w sprawie zbrojnego powstania zajął zbyt wyczekujące stanowisko. Odbiło się to w kilku listach Lenina, pisanych w ciągu października. Zato tem wyraźniej, tem goręcej i serdeczniej ujawnił się jego stosunek do mnie w dniu przewrotu, kiedyśmy w półciemnym, pustym pokoju odpoczywali na podłodze. Nazajutrz na posiedzeniu Centralnego Komitetu partji Lenin zaproponował wybranie mnie na przewodniczącego rady komisarzy ludowych. Zerwałem się z miejsca, protestując - tak dalece propozycja wydała mi się niespodziewana i nie na miejscu. - Dlaczego? - nalegał Lenin, - staliście na czele piotrogrodzkiego sowietu, który ujął władzę. - Zaproponowałem odrzucenie tego wniosku bez dyskusji, co też uczyniono. 1-go listopada, podczas gorących dyskusyj w partyjnym komitecie Piotrogrodu, Lenin zawołał: - Niema lepszego bolszewika, niż Trocki! - Słowa te w ustach Lenina znaczyły wiele. Przecież nie bez powodu protokuł posiedzenia, na którem je wypowiedziano, dotychczas nie został opublikowany. Zdobycie władzy wysunęło zagadnienie mojej współpracy w rządzie. Rzecz dziwna: nigdy o tem nie myślałem. Nie zdarzyło mi się ani razu, mimo doświadczeń 1905 r. , wiązać mojej przyszłości z zagadnieniem władzy. Od najmłodszych lat, a raczej od dzieciństwa, marzyłem, aby zostać literatem. Później podporządkowałem literaturę, jak i wszystko inne, celom rewolucyjnym. Sprawę zdobycia władzy przez partję zawsze miałem na widoku. Dziesiątki i setki razy pisałem i mówiłem o programie rządu rewolucyjnego. Jednak zagadnienie mojej osobistej pracy po zdobyciu władzy nigdy mi się nie nasuwało. Dlatego też byłem tem zaskoczony. Po przewrocie usiłowałem pozostać poza rządem i proponowałem, że wezmę na siebie kierownictwo prasy partyjnej. Być może, że grała tu również rolę nerwowa reakcja po zwycięstwie. Ubiegłe miesiące były dla mnie zbyt bezpośrednio związane z przygotowaniem do przewrotu. Każdy fibr był napięty. Łunaczarskij opowiadał gdzieś w prasie, że Trocki chodził, jak lejdejska butelka, i każde dotknięcie go powodowało wyładowanie. Dzień 7 listopada przyniósł rozwiązanie. Miałem takie uczucie, jak chirurg po dokonaniu trudnej i niebezpiecznej operacji: wymyć ręce, zdjąć fartuch i odpocząć. Lenin zaś, przeciwnie, dopieroco przybył ze swego schronienia, gdzie przez trzy i pół miesiąca dręczył się oderwaniem od bezpośredniego czynnego kierownictwa. Oba te nastroje zbiegły się i podsycały moje pragnienie odejścia choćby nakrótko za kulisy. Lenin jednak nie chciał nawet słyszeć o tem. Żądał, żebym objął kierownictwo spraw wewnętrznych: walka z kontr-rewolucją była teraz najważniejszem zadaniem. Opierałem się temu i, między innemi argumentami, wysunęłem moment narodowościowy:czy warto dawać wrogom do rąk taką dodatkową broń, jak moje żydostwo? Lenin był wprost oburzony:
- Mamy wielką międzynarodową rewolucję - co za znaczenie mogą mieć takie głupstwa? - Na ten temat wywiązała się między nami pół-żartobliwa dyskusja.
- Rewolucja jest wielka, - odpowiadałem, - ale i głupców pozostało jeszcze dosyć.
- A czyż my przystosowujemy się do głupców?
- Nie musimy się przystosowywać, ale od czasu do czasu robi się małą koncesję na rzecz głupoty: poco nam zaraz na początku niepotrzebna komplikacja?
Wspominałem już, że narodowościowy moment, tak ważny w życiu Rosji, w mem osobistem życiu nie grał prawie żadnej roli. Już we wczesnej młodości nacjonalistyczne namiętności czy przesądy budziły we mnie racjonalistyczne zdumienie, przechodzące w pewnych wypadkach w obrzydzenie, a nawet w moralne torsje. Marksowskie wychowanie pogłębiło te nastroje, przekształciwszy je w aktywny internacjonalizm. Przebywanie w różnych krajach, znajomość ich języków, polityki i kultury spowodowały, że internacjonalizm wszedł mi w krew. Jeżeli w 1917 roku i później podkreślałem czasem moje żydostwo, jako argument przeciw tym czy innym nominacjom, to powodowany wyłącznie względami politycznemi.
Pozyskałem sobie Swierdłowa i jeszcze kilku członków Centralnego Komitetu. Lenin został przegłosowany. Wzruszał ramionami, wzdychał, kiwał z wyrzutem głową i pocieszył się jedynie tem, że i tak wszyscy, bez względu na zajmowany urząd, walczyć będziemy z kontr-rewolucją. Jednakże i Swierdłow oparł się stanowczo memu przejściu do prasy:
- Tam, - powiedział, - wsadzimy Bucharina. Lwa Dawidowicza należy przeciwstawić Europie, niech więc bierze sprawy zagraniczne.
- Co my będziemy mieli teraz za sprawy zagraniczne? - opierał się Lenin.
Jednak zgodził się ze ściśniętem sercem. Ze ściśniętem sercem zgodziłem się i ja. Tak więc, z inicjatywy Swierdłowa, znalazłem się na trzy miesiące na czele dyplomacji sowieckiej. Komisarjat spraw zagranicznych w gruncie rzeczy oznaczał dla mnie wybawienie od pracy w urzędzie. Towarzyszom, którzy proponowali mi swą współpracę, zwykle radziłem, aby wyszukali sobie wdzięczniejsze pole działania. Później jeden z nich nader soczyście odtworzył w swych wspomnieniach rozmowę, jaką miał ze mną wkrótce po utworzeniu się rządu sowieckiego.
"Cóż my będziemy mieli za pracę dyplomatyczną? - miałem mu jakoby powiedzieć, - wydam kilka rewolucyjnych odezw do ludów i zamknę sklepik".
Rozmówca był szczerze strapiony moim brakiem dyplomat ycznego samopoczucia Oczywiście, celowo wyolbrzymiałem mój punkt widzenia, chcąc podkreślić, że środek ciężkości wcale nie leży teraz w dyplomacji. Najważniejsza praca polegała na dalszem rozwijaniu przewrotu październikowego, na rozszerzaniu go na cały kraj, na odparciu ataku Kierenskiego i generała Krasnowa na Piotrogród, na walce z kontr-rewolucją. Zadania powyższe rozwiązywaliśmy poza urzędami, przyczem współpracowałem w ciągłym najściślejszym kontakcie z Leninem. W Smolnym gabinety Lenina i mój położone były na dwuch przeciwległych końcach gmachu. Korytarz, łączący, albo raczej dzielący je, był tak długi, że Lenin żartem proponował zaprowadzenie komunikacji rowerowej. Łączył nas telefon. Kilka razy dziennie wędrowałem przez nieskończenie długi korytarz, podobny do mrowiska, do gabinetu Lenina na naradę. Młody marynarz, tytułujący się sekretarzem Lenina, bezustannie biegał, przynosząc mi od niego kartki z dwu-lub trzykrotnie podkreślonemi najistotniejszemi wyrazami i lapidarnie sformułowanem pytaniem na końcu. Często do kartek dołączone były projekty dekretów, wymagające szybkiego zaopinjowania. W archiwach Rady komisarzy ludowych przechowywana jest znaczna liczba dokumentów z owego czasu, pisanych częściowo przez Lenina, częściowo przeze mnie, tekstów Lenina z mojemi poprawkami, lub moich projektów, uzupełnionych przez Lenina.
W pierwszym okresie, mniej więcej do sierpnia 1918 r. , brałem czynny udział w ogólnych pracach Rady komisarzy ludowych. W okresie Smolnego Lenin z gorączkową niecierpliwością dążył do uregulowania dekretami wszystkich zagadnień życia gospodarczego, politycznego, administracyjnego i kulturalnego. Nie kierowała nim bynajmniej namiętność do biurokratycznej reglamentacji, lecz dążenie do przetłumaczenia programu partji na język władzy. Wiedział, że narazie tylko nieznaczna część dekretów rewolucyjnych jest wykonywana. Ale zapewnienie im wykonania i kontroli wymagało istnienia prawidłowo funkcjonującego aparatu, doświadczenia i czasu. Tymczasem nikt nie mógł przewidzieć, ile tego czasu mamy do dyspozycji. Dekrety w pierwszym okresie miały znaczenie raczej propagandowe, niż administracyjne. Lenin śpieszył się, aby wyjaśnić ludowi, czem jest ta nowa władza, czego ona chce i w jaki sposó zamierza urzeczywistnić swe cele. Z zadziwiającą wytrwałością przechodził od problematu do problematu, zwoływał niewielkie konferencje, zamawiał opracowania u specjalistów i sam szperał w księgach. Ja zaś pomagałem mu. Lenin niezwykle silnie odczuwał charakter dziedziczny dzieła, które wykonywał. Jako wielki rewolucjonista rozumiał znaczenie tradycji historycznej. Nie można było przewidzieć, czy utrzymamy się przy władzy, czy zostaniemy z niej wyzuci. Jednak, bez względu na warunki, należało wnieść jak najwięcej światła do rewolucyjnych doświadczeń ludzkości. Po nas przyjdą inni i, opierając się na tem, cośmy nakreślili i rozpoczęli, zrobią nowy krok naprzód. Taki był sens pracy prawodawczej w pierwszym okresie. Powodowany tą samą myślą, Lenin natarczywie żądał jak najszybszego wydania w języku rosyjskim dzieł klasyków socjalizmu i materializmu. Dążył, aby we wszystkich miastach, a nawet i po wsiach, wznoszono jak najwięcej rewolucyjnych pomników, choćby najprostszych biustów, czy tablic pamiątkowych, pragnął bowiem utrwalić w wyobraźni mas to, co się stało, pozostawić jak najgłębszą brózdę w pamięci ludu. Każde posiedzenie Rady Komisarzy Ludowych, której skład początkowo dość często ulegał częściowym zmianom, było widownią olbrzymiej improwizacji prawodawczej. Wszystko trzeba było zaczynać od początku. "Precedensów" nie było co szukać, bowiem historja nie posiadała ich na składzie. Lenin niezmordowanie przewodniczył w Radzie komisarzy ludowych po pięć-sześć godzin zrzędu. Posiedzenia zaś Rady odbywały się wówczas codziennie. Według przyjętej ogólnej zasady, sprawy rozważano bez przygotowania, prawie zawsze terminowość decydowała o kolejności. Bardzo często istota sprawy przed rozpoczęciem posiedzenia nie była znana ani członkom Rady, ani przewodniczącemu. Dyskusje były zawsze bardzo krótkie, na wstępne sprawozdanie przeznaczano około 10-ciu minut. Niemniej jednak, Lenin zawsze wyczuwał sedno sprawy. Celem zaoszczędzenia czasu posyłał do uczestników posiedzenia krótkie notatki, żądając takich, czy innych wyjaśnień. Notatki te stanowią bardzo obszerny i bardzo ciekawy składnik epistolarny techniki prawodawczej leninowskiej rady komisarzy ludowych. Większość ich, niestety, nie została zachowana, ponieważ odpowiedzi pisano najczęściej na odwrotnej stronie kartki z zapytaniem i przewodniczący zwykle natychmiast kartkę niszczył.
Wybrawszy odpowiednią chwilę, Lenin celowo ostrym tonem podawał do wiadomości proponowane przez siebie punkty rezolucji, poczęm dyskusja albo kończyła się całkowicie, albo przechodziła na konkretne tory praktycznych wniosków.
Leninowskie "punkty" stanowiły zwykle osnowę dekretu. Aby kierować tą pracą, trzeba było, oprócz innych cech, posiadać ogromną twórczą wyobraźnię. Jedna z cennych zalet takiej wyobraźni polega na umiejętności stwarzania sobie obrazu ludzi, rzeczy i zjawisk, odpowiada|acego rzeczywistości nawet wówczas, kiedy się ich nigdy nie widziało. Korzystając ze swych życiowych doświadczeń i umiejętności teoretycznych, pochwycić w lot i połączyć poszczególne drobne rysy, uzupełnić je według jakichś niesformułowanych praw koincydencji i prawdopodobieństwa i w ten sposób stworzyć zupełnie konkretnie pewną dziedzinę życia oto wyobraźnia, którą powinien się odznaczać prawodawca, administrator, wódz, zwłaszcza zaś w epoce rewolucji. Siła Lenina polegała w wielkiej mierze na sile realistycznej wyobraźni.
Oczywiście, w gorączce prawodawczej twórczości popełniało się niemało błędów i sprzeczności. Naogół jednak leninowskie dekrety z epoki Smolnego, t. j. najchaotyczniejszego i najburzliwszego okresu rewolucji, na zawsze wejdą do historji, jako proklamowanie nowego świata. Nie tylko socjologowie i historycy, ale i prawodawcy przyszłości nieraz zwracać się będą do tego źródła. W owym czasie na pierwszy plan wysuwały się zagadnienia praktyczne, przedewszystkiem wojny domowej, zaopatrzenia i komunikacji. Celem rozwiązywania tych wszystkich zagadnień tworzono nadzwyczajne komisje, które miały po raz pierwszy zajrzeć w oczy nowym zadaniom i ruszyć z miejsca ten czy ów urząd, bezradnie drepczący na samym progu. W owych miesiącach musiałem stanąć na czele całego szeregu takich komisyj: i zaopatrzeniowej, do której należał, wciągnięty wówczas po raz pierwszy do pracy, Ciurupa, i transportowej, i wydawniczej, i wielu innych. Praca dyplomatyczna, z wyjątkiem okresu pertraktacyj, brzeskich, zabierała mi mało czasu. Jednakże sprawy okazały się bardziej skomplikowane, niż przypuszczałem. Już w pierwszym okresie musiałem niespodzianie nawiązać dyplomatyczne pertraktacje z wieżą... Eiffla.
Podczas dni powstania byliśmy dalecy od interesowania się zagranicznem radjo. Teraz jednakże, jako komisarz ludowy spraw zagranicznych, winienem był śledzić jak odnosi się do przewrotu świat kapitalistyczny. Nie trzeba chyba mówić, że znikąd nie dochodziły pozdrowienia. Jakkolwiek rząd berliński skłonny był do kokietowania bolszewików, jednakże wysłał ze stacji w Nauen wrogą falę wtedy, kiedy ze stacji Carskiego Sieła moja radjo-depesza głosiła o naszem zwycięstwie nad wojskami Kierenskiego. Jeżeli jednak Berlin i Wiedeń wahały się ciągle między nienawiścią do rewolucji i nadzieją korzystnego pokoju, to wszystkie pozostałe kraje, nie tylko prowadzące wojnę, lecz i neutralne, w różnych językach wysyłały w przestrzeń uczucia i myśli obalonych przez nas rządzących klas starej Rosji. Na tle tego chóru szczególnie wyróżniała się swą wściekłością wieża Eiffla, która przemówiła w owych dniach również i po rosyjsku, widocznie szukając dróg do serca ludu rosyjskiego. Czytając radjo-depesze paryskie, miałem czasem wrażenie, że na szczycie wieży siedzi sam Clemenceau. Znałem go dostatecznie, jako dziennikarza, aby móc poznać, jeśli nie jego styl, to co najmniej jego ducha.
Transmisje te dławiły się własną nienawiścią, furja dochodziła do zenitu. Czasami zdawało się, że radjo - to skorpjon wieży Eiffla, który chce samego siebie ukłóć ogonem w głowę. Mieliśmy do dyspozycji carsko-sielską stację i nie mieliśmy powodu do zachowywania milczenia. W ciągu kilku dni dyktowałem odpowiedzi na inwektywy Clemenceau. Posiadałem dość wiadomości z politycznej historji Francji, aby dać niezbyt pochlebną charakterystykę głównych działaczy i przypomnieć cośniecoś z ich biografji, poczynając od Panamy. W ciągu kilku dni pomiędzy wieżami - paryską i carsko-sielską - odbywał się zacięty pojedynek. Eter, jako materjał neutralny, sumiennie powtarzał argumenty obu stron. I cóż? Sam nie spodziewałem tak szybkich rezultatów. Paryż gwałtownie zmienił ton: wyrażał się później wrogo, ale grzecznie. Ja zaś nieraz z zadowoleniem wspominałem, jak rozpoczęłem mą działalność dyplomatyczną od uczenia wieży Eiffla dobrych manier. 18-go listopada odwiedził mnie niespodzianie w Smolnym generał Jodsen, szef misji amerykańskiej. Uprzedził mnie, że nie może jeszcze mówić w imieniu rządu amerykańskiego, ale spodziewa się, że wszystko będzie all right. - Czy rząd sowiecki zamierza dążyć do likwidacji wojny łącznie z sojusznikami? - Odpowiedziałem, że dzięki zupełnej jawności przyszłych pertraktacyj, sojusznicy będą mogli śledzić ich przebieg i przyłączyć się do nich w każdej chwili. Na zakończenie, pokojowo nastrojony generał oświadczył: - Czas protestów i gróźb pod adresem rządu sowieckiego minął, jeżeli wogóle taki czas istniał. - Wiadomo jednak, że jedna jaskółka, nawet w randze generała, nie czyni wiosny. W początku grudnia miało miejsce pierwsze i ostatnie moje spotkanie z posłem francuskim Noulensem, byłym deputowanym radykalnym, którego, celem nawiązania łączności z rewolucją lutową, przysłano na miejsce jawnego monarchisty Paleologuea, bizantyńczyka nietylko z nazwiska, używanego przez republikę do utrzymania przyjaźni z carem. Nie wiem, dlaczego wybrano Noulensa, nie zaś kogoś innego. Ten jednak nie wpłynął dodatnio na moje mniemanie o kierownikach ludzkich losów. Rozmowa odbyła się z inicjatywy Noulensa i nie doprowadziła do żadnego rezultatu. Po krótkich wahaniach Clemenceau ostatecznie zdecydował się na régime kolczastych drutów. Z generałem Niesselem, szefem misji francuskiej, miałem całkiem nieprzyjazną rozmowę w murach Smolnego. Generał ów ćwiczył swego bojowego ducha w operacjach na tyłach. Przy Kierenskim przyzwyczaił się komenderować i nie chciał oduczać się od tego złego przyzwyczajenia. Na początek zmuszony byłem poprosić go o opuszczenie Smolnego. Wkrótce stosunki z wojskową misją francuską jeszcze bardziej się skomplikowały. Przy misji funkcjonowało biuro informacyjne, które stało się fabryką najwstrętniejszych insynuacyj przeciwko rewolucji. We wszystkich wrogich pismach ukazywały się codziennie depesze "ze Sztokholmu", jedna fantastyczniejsza od drugiej, złośliwsza i głupsza.
Pytani o źródło depesz "sztokholmskich", redaktorzy gazet wskazywali wojskową misję francuską. Zapytałem oficjalnie generała Niessela. 22 grudnia odpowiedział mi naprawdę niezwykłym dokumentem:
"Liczni dziennikarze różnych kierunków - pisał generał - przychodzą po informacje do misji wojskowej. Jestem upoważniony do udzielania im wiadomości, tyczących wypadków wojennych na zachodnim teatrze wojny, w Salonikach, w Azji i o sytuacji we Francji. Podczas jednej (? ) z takich wizyt, pewien (?) młody oficer pozwolił sobie zakomunikować pogłoskę, kursującą po mieście (?) , pochodzenie której przypisuję Sztokholmowi... " - Na zakończenie generał w sposób nieokreślony obiecywał "przedsięwziąć kroki, aby w przyszłości podobne niedopatrzenia (?) nie mogły mieć miejsca". Tego było już nadto. Nie po to uczyliśmy paryską wieżę radjową prawideł grzeczności, aby pozwolić generałowi Niessel w tworzeniu pomocniczej wieży fałszerstw w Moskwie. Tegoż dnia napisałem do Niessel'a:
"l. Ze względu na to, że biuro propagandy, zwane biurem "informacyj" przy francuskiej misji wojskowej, było źródłem świadomie kłamliwych pogłosek, mających na celu szerzenie zamętu i chaosu wśród opinji publicznej, biuro to ma być natychmiast zamknięte. 2. Młody oficer, który fabrykował kłamliwe wywiady, ma natychmiast opuścić granice Rosji. Proszę niezwłocznie zakomunikować mi nazwisko tego oficera. 3. Odbiornik telegrafu iskrowego ma być usunięty z misji. 4. Oficerowie francuscy, znajdujący się na terenach, objętych wojną domową, winni być niezwłocznie odwołani do Piotrogrodu specjalnym rozkazem, który należy opublikować w prasie. 5. O wszystkich krokach, przedsięwziętych przez misję w związku z tym listem, proszę mnie zawiadomić. Komisarz ludowy spraw zagranicznych L. Trocki."
"Młody oficer" przestał być postacią anonimową i, jako kozioł ofiarny, wyjechał z Rosji. Odbiornik usunięto. Biuro informacyjne zamknięto. Oficerów odwołano z kresów do centrum. Wszystko to były jednak tylko drobne potyczki awangardy, które na krótko przerwało niepewne zawieszenie broni po mojem odejściu na stanowisko wojskowe. Zbyt kategorycznego generała Niessel'a zastąpił układny generał Lavergne. Zawieszenie broni nie trwało jednak długo. Francuska misja wojskowa, zarówno jak francuska dyplomacja, stała się ośrodkiem wszystkich spisków i wystąpień zbrojnych przeciwko władzy sowieckiej. Ujawniło się to jednakże dopiero po Brześciu, w okresie moskiewskim, na wiosnę i w lecie 1918 roku.
Rozdział XXX: W Moskwie