Rozdział XXVI

Od lipca do października

Dnia 4 czerwca zgłosiłem w imieniu frakcji bolszewików na zjeździe Sowietów deklarację w sprawie przygotowywanej przez Kierenskiego ofenzywy na froncie. Wskazywaliśmy, że ofenzywa jest awanturą, grożącą wprost istnieniu armji. Ale rząd tymczasowy upajał się frazesami. Masę żołnierską, do głębi wstrząśniętą przez rewolucję, ministrowie uważali za glinę, z której można ulepić co się tylko zechce. Kierenskij jeździł wzdłuż frontu, błagał, groził, padał na kolana, całował ziemię, słowem urządzał różne błazeństwa, nie odpowiadając żołnierzom na żadne dręczące ich pytanie. Otumaniwszy się taniemi efektami i zapewniwszy sobie poparcie ze strony zjazdu sowietów, zarządził ofenzywę. Kiedy nieszczęście, przepowiedziane przez bolszewików, stało się faktem, oskarżono bolszewików. Rozpętała się szalona naganka. Reakcja, zamaskowana przez partję kadecką, nacierała ze wszystkich stron i żądała naszych głów. Zaufanie mas do rządu tymczasowego zostało całkowicie pogrzebane. Okazało się, że Piotrogród w drugiej fazie rewolucji stanowił również daleko naprzód wysuniętą awangardę. Podczas dni lipcowych ta awangarda otwarcie starła się z rządem Kierenskiego. Nie było to jeszcze powstanie, lecz tylko daleki wywiad. Jednak już w lipcowem starciu ujawniło się, że za Kierenskim nie stoi żadna "demokratyczna" armja, że te siły, które go popierają przeciw nam, są siłami kontr-rewolucji. O wystąpieniu pułku karabinów maszynowych i o jego wezwaniu, skierowanem do innych odziałów wojskowych i fabryk, dowiedziałem się 3-go lipca, podczas posiedzenia w Pałacu Taurydzkim. Wiadomość ta była dla mnie czemś zgoła nieoczekiwanem. Demonstracja wywołana została samowolnie z anonimowej inicjatywy, idącej zdołu. Na drugi dzień demonstracja rozszerzyła się jeszcze bardziej, już z udziałem naszej partji. Pałac Taurydzki został zalany przez tłum. Hasło było tylko jedno: "Władza dla sowietów!" Przed pałacem jakaś podejrzana gromadka, trzymająca się w tłumie nauboczu, zatrzymała ministra rolnictwa Czernowa i umieściła go w samochodzie. Do losu ministra odniesiono się obojętnie, w każdym razie sympatje tłumu nie były po jego stronie.

Wiadomość o aresztowaniu Czernowa i o grożącem mu niebezpieczeństwie, przeniknęła do pałacu. Socjal-rewolucjoniści dla ratowania swego wodza postanowili puścić w ruch samochody pancerne. Upadek popularności wytrącił ich z równowagi: chcieli okazać silną rękę. Postanowiłem spróbować wyjechać razem z Czernowem samochodem z tłumu, aby go później uwolnić. Jednak bolszewik Raskolnikow, porucznik floty bałtyckiej, który przyprowadził na demonstrację kronsztadzkich marynarzy, zdenerwowany do najwyższego stopnia, nalegał, aby natychmiast uwolnić Czernowa, gdyż w przeciwnym razie będzie się nazywało, że aresztowali go kronsztadtowcy. Postanowiłem spróbować pójść na rękę Raskolnikowowi.

Teraz oddaję głos jemu samemu:

"Trudno powiedzieć, jak długo trwałby burzliwy nastrój tłumu - mówi ekspansywny porucznik w swych wspomnieniach, - gdyby nie pomoc tow. Trockiego. - Energicznie skoczył na przednie siedzenie samochodu i szerokim, ostrym ruchem ręki człowieka, któremu sprzykrzyło się czekać, nakazał milczenie. W jednej chwili wszystko umilkło, zapanowała śmiertelna cisza. Głośnym, wyraźnym, metalicznym głosem (...) Lew Dawidowicz wygłosił krótkie przemówienie, kończąc je pytaniem: "kto jest za gwałtem w stosunku do Czernowa, niech podniesie rękę"... Nikt nawet nie otworzył ust, - pisze dalej Raskolnikow, - nikt nie wyrzekł ani słowa sprzeciwu. - Obywatelu Czernow, jesteście wolni, - uroczyście wyrzekł Trocki, zwracając się całem ciałem do ministra rolnictwa i ruchem ręki zapraszając go do opuszczenia samochodu. Czernow był napół żywy. Pomogłem mu wysiąść z samochodu. Ze zmęczonym, bezsilnym wyrazem twarzy, niepewnym, chwiejnym krokiem Czernow wszedł na schody i zniknął w westibulu pałacu. Lew Dawidowicz, zadowolony ze zwycięstwa, odszedł z nim razem".

Pomijając zbędne patetyczne zabarwienie, scena powyższa została wiernie odtworzona. Nie przeszkodziło to jednak wrogiej prasie w twierdzeniu, że to ja zaaresztowałem Czernowa, aby dokonać nad nim samosądu. Sam Czernow milczał wstydliwie: niezręcznie jest przecież "ludowemu" ministrowi przyznawać się do tego, że całość swej skóry zawdzięcza nie swojej popularności, lecz wstawiennictwu bolszewika. Jedna delegacja po drugiej żądała w imieniu demonstrantów, żeby Komitet Wykonawczy przejął władzę, Czcheidze, Cereteli, Dan, Goz zasiadali w prezydjum, jak pogańskie bałwany. Nie dawali delegacjom odpowiedzi, patrzyli w przestrzeń, albo zamieniali ze sobą spojrzenia lękliwe i tajemnicze. Bolszewicy zabierali głos, popierając delegacje robotnicze i żołnierskie. Członkowie prezydjum milczeli. Oczekiwali. Czego?... Tak mijały godziny. Głęboką nocą pod sklepieniami pałacu zabrzmiały zwycięskie dźwięki mosiężnych trąb. Prezydjum ocknęło się, jak pod działaniem prądu elektrycznego. Ktoś uroczyście zakomunikował, że pułk Wołyński przybył z frontu i oddał się do dyspozycji Centralnego Komitetu Wykonawczego. Okazało się, że w całym ogromnym piotrogrodzkim garnizonie "demokracja" nie miała ani jednego oddanego sobie oddziału wojskowego. Musieli czekać póki siły zbrojne nie nadejdą z frontu. Teraz cała sytuacja odrazu zmieniła się radykalnie. Delegacje zostały wypędzone, bolszewików nie dopuszczano więcej do głosu. Wodzowie demokracji postanowili zemścić się na nas, za ów strach, którego napędziły im tłumy. Z trybuny Komitetu Wykonawczego zabrzmiały mowy o zbrojnym buncie, stłumionym teraz przez wierne wojska. Bolszewicy zostali uznani za partję kontr-rewolucyjną. A wszystko to dzięki przybyciu jednego Wołyńskiego pułku. Po upływie trzech i pół miesiąca pułk ten jednomyślnie brał udział w obalaniu rządu Kierenskiego. Dnia 5-go rano widziałem się z Leninem. Atak tłumów był już odparty. - Teraz nas wystrzelają, - mówił Lenin. - To najodpowiedniejsza dla nich chwila. - Lenin jednakże przecenił przeciwnika - nie jego złą wolę, lecz zdecydowanie i zdolność do działania. Nie wystrzelali nas, choć nie byli od tego dalecy. Na ulicach bito i zabijano bolszewików. Junkrzy zdemolowali pałacyk Krzesińskiej i drukarnię "Prawdy". Cała ulica przed drukarnią zasypana była rękopisami. Między innemi zaginął również mój pamflet "Oszczercom". Daleki wywiad lipcowy przekształcił się w jednostronny atak. Przeciwnicy zostali zwycięzcami bez wysiłku, ponieważ my nie podejmowaliśmy walki. Lecz partja musiała srogo pokutować. Lenin i Zinowjew ukryli się. Rozpoczęły się liczne aresztowania, którym towarzyszyło bicie. Kozacy i junkrzy zabierali aresztowanym pieniądze na tej zasadzie, że są to pieniądze "niemieckie". Liczni sympatycy i zwolennicy odwracali się do nas plecami. W pałacu Taurydzkim uznano nas za kontr-rewolucjonistów i właściwie postawiono poza prawem. Sytuacja władz partyjnych była niepomyślna. Lenina nie było.

Grupa Kamieniewa podniosła głowę. Wielu, pomiędzy nimi również i Stalin, poprostu siedziało cicho z założonemi rękoma i przeczekiwało wypadki, aby na drugi dzień popisywać się swoją mądrością. Bolszewicka frakcja Centralnego Komitetu Wykonawczego czuła się osierocona w gmachu pałacu Taurydzkiego. Przysłała do mnie delegację z prośbą o wygłoszenie referatu na temat istniejącej sytuacji, mimo że ciągle jeszcze nie byłem członkiem partji: formalny akt przyłączenia został odłożony do mającego się wkrótce odbyć zjazdu partji. Naturalnie, zgodziłem się chętnie. Moja rozmowa z frakcją bolszewicką stworzyła takie moralne więzy, jakie powstają tylko pod ciężkiemi uderzeniami wroga. Mówiłem, że po tym kryzysie oczekuje nas szybkie wyniesienie wgórę, że masy podwójnie przywiążą się do nas, kiedy przekonają się, że jesteśmy rzeczywiście wierni sprawie, że podczas tych dni należy bystro przyglądać się każdemu rewolucjoniście, gdyż w takich chwilach ludzie ważą się na nieomylnych wagach. Jeszcze obecnie wspominam z radością, z jaką serdecznością i wdzięcznością odprowadzała mnie frakcja. - Lenina niema, - mówił Murałow, - z pozostałych zaś jeden Trocki nie stracił głowy. - Gdybym pisał te pamiętniki w innych warunkach - wątpię, zresztą, czy w innych warunkach pisałbym je wogóle, - krępowałoby mnie powtarzanie wielu szczegółów, które przytaczam na tych stronicach. W tej chwili jednak nie mogę oderwać się od tego na wielką skalę zorganizowanego fałszowania przeszłości, które stanowi jedną z głównych trosk epigonów. Przyjaciele moi są w więzieniach, albo na zesłaniu. Zmuszony jestem mówić o sobie to, czegonie mówiłbym w innych warunkach. Chodzi mi bowiem nie tylko o historyczną prawdę, ale i o polityczną walkę, która ciągle jeszcze trwa. Od tego czasu datuje się nierozerwalna bojowa i polityczna przyjaźń moja z Murałowem. O tym człowieku muszę powiedzieć tu choć kilka słów, Murałow - to stary bolszewik, który walczył w Moskwie podczas rewolucji 1905 roku. W roku 1906 w Sierpuchowie Murałow dostał się w ręce czarnosecińców podczas pogromu, dokonywanego, jak zwykle, pod ochroną policji. Murałow to wspaniały olbrzym, którego nieustraszoną odwagę równoważy szlachetna dobroć. Wraz z kilkoma lewicowcami został otoczony przez pierścień wrogów w budynku zarządu Ziemstwa. Murałow wyszedł z gmachu z rewolwerem w ręku i równym krokiem ruszył na tłum. Tłum ustępował. Jednakże bojowa grupka czarnosecińców przecięła mu drogę, dorożkarze zaczęli wydawać zachęcające okrzyki. - Rozejść się! - rozkazał olbrzym, nie zatrzymując się, i podniósł rękę z rewolwerem. Rzucono się na niego. Jednego położył trupem na miejscu, drugiego zranił. Tłum poddał się wtył. Nie przyśpieszając kroku, przecinając tłum, jak łamacz lodów, Murałow poszedł pieszo w stronę Moskwy. Proces jego ciągnął się przeszło dwa lata i, mimo szalejącej reakcji, zakończył się uniewinnieniem. Agronom z wykształcenia, szeregowiec kolumny samochodowej podczas wojny imperjalistycznej, kierownik październikowych walk w Moskwie, Murałow po zwycięstwie został pierwszym dowódcą moskiewskiego okręgu wojennego. Był nieustraszonym marszałkiem wojny rewolucyjnej, zawsze równy, prosty, bez pozy. Podczas marszów prowadził nieustannie propagandę czynem: dawał rady rolnikom, kosił zboże i w międzyczasie leczył ludzi i krowy. W najtrudniejszych warunkach promieniowały od niego spokój, pewność i serdeczność. Po ukończeniu wojny ja i Murałow staraliśmy się razem spędzać wolne chwile. Łączyła nas również żyłka łowiecka. Przemierzyliśmy razem północ i południe, szukając niedźwiedzi i wilków, bażantów i dropi. Teraz Murałow poluje na Syberji jako deportowany opozycjonista... Podczas dni lipcowych w 17 roku, Murałow nie stracił panowania nad sobą i podtrzymywał wielu innych. A wówczas każdy z nas potrzebował wiele panowania nad sobą, aby przechodzić przez korytarze i sale Pałacu Taurydzkiego, nie pochylając się i nie zwieszając głowy pod szeregiem wściekłych spojrzeń, wśród złowrogich szeptów, demonstracyjnych poszturchiwań łokciem ("patrz, patrz!") i jawnego zgrzytania zębami. Niema nic bardziej nieludzkiego, niż chełpliwy i napuszony "rewolucyjny" filister, skoro spostrzeże, że rewolucja, która go niespodzianie wyniosła wgórę, zaczyna zagrażać jego chwilowej wspaniałości. Droga do bufetu Komitetu Wykonawczego była w owych dniach małą Golgotą. Rozdawano tam herbatę i kanapki z czarnego chleba z serem, albo czerwonym ziarnistym kawiorem: dużo było tego kawioru w Smolnym Istytucie i później w Kremlu. Na obiad dawano barszcz i kawałek mięsa. Bufetowym Komitetu Wykonawczego był szeregowiec Grafow. W czasie najgwałtowniejszej naganki przeciw nam, kiedy Lenin, ogłoszony za niemieckiego szpiega, ukrywał się w szałasie, zauważyłem, że Grafow podsuwał mi cogorętszą szklankę herbaty i colepszą kanapkę, nie patrząc przytem na mnie. Było to całkiem wyraźne: Grafow sympatyzował z bolszewikami i krył się z tem przed swą władzą. Zaczęłem obserwować. Grafow nie był wyjątkiem. Cały niższy personel Smolnego - stróże, kurjerzy, wartownicy - wyraźnie ciążyli ku bolszewikom. Wówczas powiedziałem sobie, że nasza sprawa jest już napół wygrana. Jednak narazie tylko napół. Prasa prowadziła przeciw bolszewikom jedyną w swym rodzaju, co do złośliwości i haniebności, kampanję, którą dopiero w parę lat później przewyższyła kampanja Stalina przeciwko opozycji. Łunczarskij poczynił w lipcu kilka dwuznacznych oświadczeń, które prasa nie bez podstaw interpretowała, jako wyrzeczenie się bolszewików. Niektóre gazety przypisywały mi podobne oświadczenia. Dnia 10-go lipca zwróciłem się do Rządu Tymczasowego z listem, w którym oświadczyłem o mojej całkowitej solidarności z Leninem i który zakończyłem: "nie możecie mieć żadnych podstaw do niestosowania do mnie dekretu, mocą którego podlegają aresztowaniu Lenin, Zinowjew i Kamieniew... nie możecie mieć podstaw, pozwalających wątpić, że jestem równie nieprzejednanym wrogiem ogólnej polityki Rządu Tymczasowego, jak wymienieni towarzysze". Panowie ministrowie zrobili z tego listu właściwy użytek: zaaresztowali mnie, jako niemieckiego agenta. W maju, kiedy Cereteli szczuł na marynarzy i rozbrajał strzelców karabinów maszynowych, przepowiedziałem mu, że może niedaleki jest dzień, kiedy będzie musiał szukać u marynarzy pomocy, przeciwko generałowi, który zacznie namydlać stryczek dla rewolucji. W sierpniu znalazł się taki generał w osobie Korniłowa. Cereteli zwrócił się o pomoc do kronsztadzkich marynarzy. Nie odmówili mu. Na wody Newy wpłynął krążownik "Aurora". To tak szybkie spełnienie się mej przepowiedni obserwowałem już z "Krestow".

Marynarze z "Aurory", w godzinach odwiedzin więziennych, przysłali do mnie delegację po radę: czy bronić pałacu Zimowego, czy też brać go szturmem? Poradziłem im odłożenie porachunków z Kierenskim do chwili rozprawienia się z Korniłowem.

- Co nasze, to nam nie ucieknie.

- Nie ucieknie?

- Nie ucieknie!

Do więzienia na widzenie ze mną przychodziła żona z synami. W owym czasie chłopcy mieli już własne polityczne doświadczenie. Lato chłopcy spędzali na letnisku, u znajomej rodziny emerytowanego pułkownika W. Zbierali się tam goście, głównie oficerowie, i przy wódce wymyślali na bolszewików. W dni lipcowe wymysły doszły do kulminacyjnego punktu. Niektórzy z owych oficerów wkrótce wyjechali na południe, gdzie zbierały się przyszłe kadry białych. Jakiś młody patrjota nazwał przy stole Lenina i Trockiego niemieckimi szpiegami. Mój starszy chłopczyk porwał się z krzesłem na niego, młodszy przybiegł na pomoc z nożem stołowym w ręku. Dorośli rozdzielili ich. Chłopcy łkali histerycznie, zamknąwszy się w swoim pokoju. Zamierzali w tajemnicy uciec pieszo do Piotrogrodu, aby dowiedzieć się, co tam robią z bolszewikami. Na szczęście przyjechała matka, uspokoiła ich i zabrała ze sobą. W mieście jednak nie było lepiej. Pisma rzucały gromy na bolszewików. Ojciec siedział w więzieniu. Rewolucja zdecydowanie nie usprawiedliwiła pokładanych w niej nadziei. Nie przeszkadzało to chłopcom patrzeć z zachwytem, jak żona ukradkiem przesuwała mi przez kraty pokoju widzeń scyzoryk.

Po dawnemu pocieszałem ich tem, że prawdziwa rewolucja czeka nas dopiero. Córki moje znacznie bardziej na serjo wciągały się w życie polityczne. Chodziły na wiece do cyrku Moderne i brały udział w demonstracjach. Podczas dni lipcowych znalazły się w starciu ulicznem, zostały porwane przez tłum, jedna zgubiła binokle, obie - kapelusze, obie lękały się utracić ojca, który tak niedawno pojawił się na ich horyzoncie. Podczas korniłowskiego marszu na stolicę, więzienny régime zawisł na cienkiej nitce. Wszyscy rozumieli, że jeśli Korniłow wejdzie do miasta, to przedewszystkiem wymorduje zaaresztowanych przez Kierenskiego bolszewików. Centralny Komitet Wykonawczy obawiał się poza tem ataku na więzienia ze strony bialogwardyjskich elementów stolicy. Dla ochrony "Krestow" przysłano znaczny oddział wojska. Oczywiście, okazało się, że był on bolszewicki, a nie "demokratyczny" i gotów był uwolnić nas w każdej chwili. Jednakże akt taki byłby sygnałem do natychmiastowego powstania, a na to nie nadeszła jeszcze pora. Tymczasem sam rząd zaczął nas uwalniać - z tego samego powodu, z jakiego wezwał marynarzy-bolszewików do obrony Zimowego pałacu. Wprost z "Krestow" udałem się do niedawno powstałego komitetu obrony rewolucji, gdzie zasiadałem z tymi samymi panami, którzy wpakowali mnie do więzienia, jako agenta Hohenzollerna, i jeszcze nie zdążyli oczyścić mnie z tego zarzutu. Socjal-rewolucjoniści i mieńszewicy, szczerze przyznaję, już samym swym wyglądem wywoływali życzenie, aby Korniłow ujął ich za kołnierz i potrząsnął nimi w powietrzu. Jednak takie życzenie było nie tylko nieszlachetne, ale i niepolityczne. Bolszewicy wprzęgli się do obrony i wszędzie byli na pierwszem miejscu. Doświadczenie powstania korniłowskiego uzupełniło doświadczenia dni lipcowych.

Znów okazało się, że Kierenskij i S-ka nie mają za sobą żadnych własnych sił. Ta armja, która ruszyła przeciw Korniłowowi, była przyszłą armją październikowego przewrotu. Wykorzystaliśmy niebezpieczeństwo, aby uzbroić robotników, których Cereteli poprzednio przez cały czas gorliwie rozbrajał. Miasto umilkło w owych dniach. Czekano Korniłowa - jedni z nadzieją, drudzy ze strachem. Chłopcy słyszeli: "może przyjść jutro". Rano, jeszcze nieubrani, wlepiali oczy w okna: przyszedł, czy nie przyszedł? Ale Korniłow nie przyszedł. Rewolucyjny duch mas był tak potężny, że korniłowski bunt poprostu roztajał, wyparował. Ale nie bez śladu: wyszedł całkowicie na korzyść bolszewikom.

"Odwet nie każe na siebie czekać, - pisałem w czasie korniłowskich dni. - Szczuta, prześladowana, obrzucona oszczerstwami partja nasza, nigdy nie wzrastała tak szybko, jak w ostatnich czasach. I proces ten rozszerzył się szybko ze stolic na prowincję, z miast - na wieś i armję... Nie przestając ani na chwilę być klasową organizacją proletarjatu, partja nasza przekształci się w ogniu represyj na prawdziwą kierowniczkę wszystkich uciemiężonych, gnębionych, oszukanych i szczutych mas"...

Ledwo mogliśmy podołać napływowi zwolenników. Ilość bolszewików w piotrogrodzkim sowiecie wzrastała z dnia na dzień.

Stanowiliśmy już niemal jego połowę, a tymczasem w prezydium ciągle jeszcze nie było ani jednego bolszewika. Wyłoniła się sprawa nowych wyborów do prezydjum sowietu. Zaproponowaliśmy mieńszewikom i socjal-rewolucjonistom koalicyjne prezydjum. Lenin, jakeśmy się później dowiedzieli, był z tego niezadowolony, lękał się bowiem, że kryją się pod tem tendencje ugodowe. Żaden kompromis nie doszedł jednak do skutku. Mimo niedawnej wspólnej walki przeciw Korniłowowi, Cereteli nie zgodził się na koalicyjne prezydjum. Tego nam tylko było trzeba. Pozostawało zatem głosowanie według list. Zadałem pytanie: czy na liście naszych przeciwników figuruje Kierenskij , czy nie? Formalnie uważano go za członka prezydjum, ale w sowiecie nie bywał i wszelkiemi sposobami demonstrował swoją dla sowietu pogardę. Pytanie moje zaskoczyło prezydjum. Kierenskiego nie lubiano i nie szanowano. Jednakże nie można było dezawuować swego premjera. Poszeptawszy między sobą, członkowie prezydjum odpowiedzieli: - Naturalnie, jest na liście. - Tego nam tylko było trzeba. Oto urywek protokułu:

"Byliśmy przekonani, że Kierenskij nie wchodzi już w skład sowietu (burzliwe oklaski) . Okazuje się jednak, że byliśmy w błędzie. Między Czcheidze i Zawadje majaczy cień Kierenskiego. Kiedy proponują wam zaaprobowanie politycznej linji prezydjum, to pamiętajcie - nie zapominajcie - że tem samem proponują wam zaaprobowanie polityki Kierenskiego. (Burzliwe oklaski)".

To skłoniło na naszą stronę nie jedną setkę wahających się delegatów. Sowiet liczył przeszło tysiąc członków. Głosowanie odbywało się przez kolejne wychodzenie przez drzwi. W sali panowało niezwykłe milczenie. Chodziło tu nie o prezydjum.

Chodziło o rewolucję. Przechadzałem się po kuluarach z gromadką przyjaciół. Przypuszczaliśmy, że do połowy zabraknie nam jakiejś setki głosów i gotowiśmy byli uznać to za powodzenie. Okazało się, że otrzymaliśmy przeszło sto głosów więcej, niż koalicja eserowców i mieńszewików. Byliśmy zwycięscami. Zajęłem miejsce przewodniczącego. Cereteli na pożegnanie życzył nam, abyśmy się utrzymali w sowiecie choćby połowę tego czasu, w ciągu którego oni prowadzili rewolucję. Inaczej mówiąc, przeciwnicy otworzyli nam kredyt na termin nie dłuższy, niż trzy miesiące. Srodze się omylili. Pewnym krokiem szliśmy ku władzy.

Rozdział XXVII: Noc, która rozstrzyga

Powrót do spisu treści