Rozdział XXI

Przez Hiszpanię

Dwaj inspektorzy policji czekali w mojem mieszkaniu na malutkiej Rue Oudry. Jeden z nich był niewielkiego wzrostu, w podeszłym już wieku, drugi był wielki, łysy, czarny, jak smoła, miał ze 45 lat. Ubranie cywilne leżało na obydwuch niezgrabnie, - gdy odpowiadali, przykładali rękę do niewidocznego daszka. Kiedy żegnałem się z przyjaciółmi i rodziną, policjanci w sposób bardzo dyskretny wysunęli się za drzwi. Starszy z nich, wychodząc, zdjął kilka razy kapelusz: - Excuser, madame. Jeden z pary szpiclów, która w sposób niezmordowany i złośliwy tropiła mnie przez ostatnie dwa miesiące, stał przed bramą domu. Przyjaźnie, jakgdyby nigdy nic, poprawił mój pled i zamknął drzwiczki samochodu Przypominał myśliwego, wydającego zwierzynę kupującemu. Ruszyliśmy z miejsca. Pociąg pospieszny. Przedział trzeciej klasy. Okazuje się, że starszy inspektor jest tęgim geografem. Tomsk, Kazań, jarmark w Niżnim Nowogrodzie - wie wszystko. Włada językiem hiszpańskim, zna kraj. Drugi - ten wysoki i czarny, - zachowywał przez dłuższy czas milczenie i siedział zasępiony nauboczu. Wreszcie rozkrochmalit się. - Rasa łacińska drepcze wciąż na jednem miejscu, inne ludy wyprzedzają ją ciągle, - zabrał niespodziewanie głos, krając jednocześnie scyzorykiem kawałek wieprzowiny, rozłożony na włochatej ręce, ozdobionej ciężkiemi pierścieniami. - Cóż nam daje literatura? Wszędzie upadek. W dziedzinie filozofji - również. Zupełny zastój od czasu Descartes’a i Pascala... Łacińska rasa drepcze wciąż na miejscu. - Czekałem zdumiony na dalszy ciąg.

Zamilkł jednak, zajęty przeżuwaniem słoniny z bułką. - Mieliście doniedawna Tołstoja. ale Ibsen jest dla nas bardziej zrozumiały od Tołstoja. - I znów zamilkł. Stary, zadraśnięty w swej ambicji tym wybuchem erudycji, począł wyjaśniać, jakie znaczenie ma syberyjska droga żelazna. Uzupełniając i jednocześnie łagodząc pesymistyczną konkluzję swego kolegi, dodał wkońcu: - Tak, cierpimy na brak inicjatywy. Wszyscy chcą zostać urzędnikami. Smutne to, ale prawdziwe. - Słuchałem obydwuch z pokorą i pewnem zaciekawieniem. - Śledzenie? Och, to teraz rzecz zupełnie niewykonalna. Śledzenie wtedy tylko jest skuteczne, gdy się go nie dostrzega, czyż nie tak? Trzeba otwarcie powiedzieć: metro zadało śmiertelny cios śledzeniu. Należałoby zalecić osobom, które się śledzi, aby nie wsiadały do metro, - dopiero wtedy śledzenie będzie możliwe. - Czarny roześmiał się ponuro. Stary rzekł, łagodząc: - Zdarza się często, że śledzimy kogoś i sami nie wiemy, niestety, dlaczego. - My, policjanci jesteśmy sceptykami, - oświadczył znów czarny bez żadnych przejść. - Wy macie swoje idee, my zaś strzeżemy tego, co istnieje. Weźmy chociażby Wielką Rewolucję. Co za ruch ideji. Po upływie czternastu lat od rewolucji, lud był bardziej nieszczęśliwy, niż kiedykolwiek przedtem. Proszę przeczytać Taine'a... My, policjanci, jesteśmy konserwatystami z urzędu. Sceptycyzm jest jedyną filozofją, odpowiadającą naszemu zawodowi. Nikt, właściwie, nie wybiera sobie sam swej drogi. Wolna wola nie istnieje. Wszystko jest predestynowane przez bieg wydarzeń. Począł ze stoicyzmem pić czerwone wino wprost z butelki, zakorkował butelkę i ciągnął dalej: - Renan powiedział, że nowe idee zawsze zjawiają się zbyt wcześnie. I tak jest w istocie. W tej chwili czarny rzucił podejrzliwe spojrzenie na moją rękę, która przypadkiem spoczęła na klamce. Aby go uspokoić, schowałem rękę do kieszeni. Tymczasem stary znów brał odwet: mówił o Baskach, ich języku, kobietach, przybraniach głowy i t. p. Zbliżaliśmy się do stacji Hendaye. - Tutaj mieszkał Déroulede, nasz romantyk narodowy. Wystarczało mu, że widział stąd góry francuskie. Don Kiszot w swym hiszpańskim kąciku. - Czarny uśmiechnął się z wyrazem jakiejś twardej pobłażliwości. - Zechce pan pofatygować się za mną do komisarjatu dworcowego. W Irunie francuski żandarm zapytał mnie o coś, ale moja eskorta uczyniła jakiś znak masoński i poczęła mnie spiesznie prowadzić przez przejścia dworcowe. - C'est fait avec discretion? N'est ce pas? - zapytał mnie czarny. - Z Irunu może pan dojechać tramwajem do San-Sebastjan. Aby nie zwrócić na siebie uwagi policji hiszpańskiej, która jest bardzo podejrzliwa, musi pan mieć wygląd turysty. Od tej chwili - nie znam pana. Zgoda? Pożegnaliśmy się ozięble... Z San-Sebastjan, gdzie zachwycałem się morzem i oburzałem na ceny, pojechałem do Madrytu. Znalazłem się w mieście, w którem nikogo, ale to nikogo nie znalem i gdzie mnie również nikt nie znał. Ponieważ, nadomiar, nie znałem języka hiszpańskiego, nie mógłbym być bardziej samotny na Saharze, albo w twierdzy Pietropawłowskiej. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak uciec się do języka sztuki. Przez dwa lata wojny można było zupełnie zapomnieć o jej istnieniu. Z chciwością zgłodniałego oglądałem nieprzebrane skarby muzeum madryckiego i wyczuwałem, jak niegdyś, pierwiastki "wieczności" w owej sztuce. Rembrandt, Ribera. Obrazy Boscha van Aeken, genjalne w swej naiwnej radości życia. Stary dozorca dał mi lupę, abym mógł przyjrzeć się maleńkim figurkom chłopów, osiołków i piesków na obrazach Miguela. Nie czuło się w tem muzeum zupełnie, że jest wojna, wszystko stało mocno na miejscu, barwy pędziły swój odrębny, przez nikogo niekontrolowany, żywot. Zapisałem w muzeum do swego notatnika słowa następujące:

"Przed wojną dzieliła nas od starych mistrzów - wcale nie zasłaniając i nie pomniejszając ich - nowa sztuka, bardziej intymna, indywidualistyczna, zasobniejsza w odcienie, bardziej subjektywna i intensywna. Należy przypuszczać, że wojna spłócze na dłuższy czas te nastroje i tę manierę, zastępując je namiętnościami i cierpieniami mas. Nie będzie to jednak zwykły powrót do starych form, może i pięknych nawet, do doskonałych kształtów anatomicznych i botanicznych, do bioder rubensowskich (aczkolwiek biodra będą grać, przypuszczalnie, niepoślednią rolę w nowej, powojennej, chciwej życia sztuce) . Trudno jest stawiać jakieś horoskopy, ale z tych okropnych doświadczeń, które bezpośrednio ogarnęły prawie całą ludzkość kulturalną, powinna przecież powstać nowa sztuka" ...

Siedziałem w hotelu i, wyczekując odpowiedzi na listy, wysłane do Szwajcarji i Włoch, czytałem ze słownikiem w ręku gazety hiszpańskie. Wciąż jeszcze nie traciłem nadziei, że uda mi się przedostać do Szwajcarji. Czwartego dnia pobytu w Madrycie otrzymałem z Paryża list z adresem francuskiego socjalisty, Gabier, który był w Madrycie dyrektorem towarzystwa ubezpieczeń. Nie bacząc na zajmowane przezeń burżuazyjne stanowisko społeczne, Gabier okazał się zdecydowanym przeciwnikiem polityki patriotycznej, uprawianej przez jego partję. Dowiedziałem się od niego, że hiszpańska partja znajduje się pod przemożnym wpływem francuskiego socjalizmu patriotycznego. Poważna opozycja, składająca się z syndykalistów, istniała tylko w Barcelonie. Sekretarz partji socjalistycznej, Anguillano, którego chciałem odwiedzić, odsiadywał, jak się okazało, karę 15-todniowego więzienia, nałożoną nań za lekceważącą opinję, wygłoszoną o jakimś świętym katolickim. W dawnych czasach Anguillano zostałby poprostu spalony na stosie. Wyczekiwałem odpowiedzi ze Szwajcarji, uczyłem się słówek hiszpańskich, rozmawiałem z Gabier’em i zwiedzałem muzea. 9 listopada, pokojówka małego pensjonatu, w którym ulokował mnie Gabier, wylęknionemi gestami wywołała mnie na korytarz. W korytarzu ujrzałem dwuch drabów o zupełnie zdecydowanej powierzchowności, którzy niebardzo przyjaźnie poprosili mnie, abym im towarzyszył. Dokąd? Ma się rozumieć, do prefektury madryckiej. Posadzono mnie tam w kącie.

- Jestem więc aresztowany? - spytałem.

- Tak jest, par una hora, dos horas (na godzinę, na dwie) .

Przesiedziałem w prefekturze, nie zmieniając pozycji, siedem bitych godzin. O dziewiątej wieczorem zaprowadzono mnie na górę. Stanąłem przed dosyć licznym Olimpem. - Za co zostałem właściwie aresztowany? Proste to pytanie odrazu zbiło olimpijczyków z tropu. Wygłaszali pokolei najrozmaitsze hipotezy. Jeden powołał się na trudności paszportowe, czynione przez rząd rosyjski cudzoziemcom, udającym się do Rosji.

- Gdyby pan wiedział, ile my wydajemy pieniędzy na zwalczanie naszych anarchistów... - szukał inny mojego współczucia.

- Ale, panowie wybaczą, nie mogę przecież odpowiadać jednocześnie i za policję rosyjską i za hiszpańskich anarchistów.

- Rozumie się, rozumie się, to było powiedziane tylko dla przykładu... - Jakich jest pan poglądów? - spytał mnie wreszcie szef po pewnym namyśle.

Wyłożyłem mu w sposób przystępny moje poglądy. - No, widzi pan, - odpowiedział. W konsekwencji, szef oznajmił mi przez tłumacza, że winienem, nie zwlekając, opuścić granice Hiszpanji: aż do chwili wyjazdu, wolność moja ulegnie "pewnym redukcjom ”. - Hołduje pan zbyt postępowym (trop avancées) ideom, jak na Hiszpanję - szczerze oświadczył mi przez tłumacza. O dwunastej w nocy agent policyjny odwiózł mnie dorożką do więzienia. Nieuniknione oględziny rzeczy w środku "gwiazdy ”, w miejscu skrzyżowania pięciu czteropiętrowych skrzydeł więziennych. Kręcone schody żelazne. Cisza, charakterystyczna, więzienna cisza wśród nocy, przesycona dusznemi wyziewami i koszmarami. Rzadkie lampki elektryczne na korytarzach. Wszystko znane już oddawna, zupełnie takie same. Łoskot otwieranych, okutych żelazem, drzwi. Duża izba, półmrok, zepsute powietrze więzienne, nędzne, wzbudzające odrazę, postanie. Łoskot zamykanych drzwi. Który to już raz zkolei? Otworzyłem lufcik, znajdujący się za kratą. Wionęło na mnie chłodem. Nie rozbierając się, zapięty na wszystkie guziki, położyłem się do łóżka i przykryłem własnem paltem. Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, w jak głupiej znalazłem się sytuacji. W Madrycie - w więzieniu. Stała się rzecz, o której nie śniło mi się nawet. Izwolskij pracował wcale nie nadaremno.

W Madrycie! Leżałem na posłaniu madryckiego "wzorowego więzienia ” i pękałem ze śmiechu. Śmiałem się tak długo, póki nie zasnąłem. Więźniowe kryminalni poinformowali mnie, że w więzieniu tem są cele płatne i bezpłatne. Cela pierwszego rzędu kosztuje półtorej pesety na dobę, drugiego zaś - 75 centymów. Każdy więzień ma prawo do zajmowania płatnego lokalu, nie ma jednak prawa zrzekać się bezpłatnego. Moja cela była pierwszorzędna, płatna. Znów serdecznie się uśmiałem. Ale podział ten jest właściwie zupełnie konsekwentny. Dlaczegóżby miała istnieć równość w więzieniu, utrzymywanem przez społeczeństwo, które opiera się jedynie na nierówności? Dowiedziałem się ponadto, że mieszkańcom płatnych cel wolno spacerować dwa razy dziennie po godzinie, podczas gdy wszystkim pozostałym - pół godziny zaledwie. I znów zupełnie słusznie. Płuca defraudanta pieniędzy skarbowych, płacącego półtora franka za dobę, słusznie mogą rościć sobie pretensję do większej racji powietrza, aniżeli płuca uczestnika strejku, który oddycha za darmo. Na trzeci dzień zawezwano mnie dla dokonania pomiarów antropometrycznych i kazano mi usmarować sobie palce farbą drukarską, dla uzyskania ich odcisków. Gdym odmówił, uciekli się do użycia "siły ”, zresztą w sposób wyszukanie uprzejmy. Podczas gdym spoglądał przez okno, dozorcabardzo delikatnie smarował mi farbą jeden palec po drugim (z początku u prawej, a potem u lewej ręki) i przykładał je z dziesięć razy do rozmaitych karti arkuszy. Kazano mi później usiąść i zdjąć obuwie. Z nogami sprawa nie była już taka prosta. Urzędnicy więzienni otoczyli mnie, nie wiedząc, co począć. Wreszcie, zupełnie niespodziewanie, pozwolono mi na widzenie się z Gabier’em i Anguillano, którego w przeddzień wypuszczono z więzienia, ale innego. Oznajmili mi oni, że poruszono już wszystkie sprężyny, aby mi przywrócić wolność. W korytarzu spotkałem się z kapelanem więziennym, który dał wyraz swym katolickim uczuciom sympatji dla mojego pacyfizmu i dodał na pocieszenie: - Pacienzia, pacienzia. - Nie pozostawało mi narazie nic innego. 12-go zrana zawiadomił mnie agent policyjny, że tego samego dnia wieczorem muszę wyjechać do Kadyksu i spytał mnie, czy sam zapłacę za bilet. Ale nie miałem wcale zamiaru jechać do Kadyksu.

Oświadczyłem kategorycznie, że za bilet nie zapłacę. Dosyć już, żem zapłacił za numer we wzorowem więzieniu. Wieczorem wyjechaliśmy więc z Madrytu do Kadyksu. Koszty podróży - na rachunek króla hiszpańskiego. Ale właściwie, dlaczego do Kadyksu? Spojrzałem jeszcze raz na mapę. Kadyks jest krańcowym punktem południowo-zachodniego półwyspu Europy: z Berezowa na renach przez Ural do Petersburga, stamtąd okólną drogą do Austrji, z Austrji przez Szwajcarię do Francji, z Francji do Hiszpanji i wreszcie przez cały półwysep Pirenejski do Kadyksu. Ogólny kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi. Tam, gdzie kończy się ląd stały i zaczyna ocean. Pacienzia! Eskortujący mnie agenci policyjni nie robili wcale tajemnicy z naszej podróży: przeciwnie, każdemu i wszystkim, kto tylko był ciekaw, opowiadali szczegółowo moje dzieje, charakteryzując mnie przytem z jak najlepszej strony: wcale nie fałszerz pieniędzy, lecz caballero, mający tylko nieodpowiednie poglądy. Mnie zaś wciąż pocieszali, utrzymując, że Kadyks posiada świetny klimat.

- W jaki sposób trafiliście na mnie właściwie? - spytałem agentów policyjnych.

- W bardzo prosty, otrzymaliśmy depeszę z Paryża.

Tak też sobie myślałem. Dyrekcja policji w Madrycie otrzymała od paryskiej prefektury depeszę: "Niebezpieczny anarchista taki a taki przekroczył granicę pod San-Sebastjan. Zamierza osiąść w Madrycie ”. Spodziewano się mnie więc zawczasu, szukano i niepokojono się, gdy przez cały tydzień nie można było mnie znaleźć. Francuscy policjanci w sposób bardzo dyskretny przeprowadzili mnie przez granicę, adorator Montaigne ’a i Renana przecież zadał mi nawet pytanie: - C ’est fait avec discretion, n ’est ce pas? - a ta sama policja zatelegrafowała jednak do Madrytu, że przez Irun - San-Sebastjan przejechał niebezpieczny "anarchista ”. Wydatną rolę w tej całej historji odegrał szef tak zwanej prawniczej policji, Bidet-Faupas. Był on główną sprężyną tropienia i wydalenia. Wśród swych kolegów wyróżniał się brutalnością i złośliwością.

Usiłował rozmawiać ze mną w takim tonie, na jaki nie pozwalali sobie nawet carscy oficerowie żandarmerji. Rozmowy te doprowadzały zazwyczaj do wybuchu. Gdym wychodził po takiej rozmowie, czułem poza plecami pełen nienawiści wzrok. Podczas widzenia się z Gabier’em w więzieniu, powiedziałem mu, że uważam Bidet’a za sprawcę mojego aresztowania. Nazwisko to, dzięki mnie, dostało się na szpalty gazet hiszpańskich. W krótkim czasie, bo przed upływem dwuch lat, los dał mi za p. Bidet’a zupełnie nieoczekiwane zadośćuczynienie. Pewnego razu, w lecie 1918 roku, dano mi znać przez telefon do komisarjatu wojny, że Bidet, gromowładny Bidet, znajduje się w jednem z sowieckich więzień. Nie wierzyłem własnym uszom. Okazało się, że rząd francuski przydzielił Bidet’a do misji wojskowej dla pełnienia służby wywiadowczej i aranżowania spisków w Sowieckiej Republice. Bidet był o tyle nieostrożny, że się wsypał. Zaiste, trudno wymagać od Nemezis większej satysfakcji, jeżeli doda się jeszcze, że sam p. Malvy, francuski minister spraw wewnętrznych, który podpisał rozkaz o mojem wydaleniu, wkrótce potem został oskarżony przez rząd Clemenceau o knowania pacyfistyczne i wydalony z granic Francji. Poprostu trzebaby skomponować podobny zbieg okoliczności, jakgdyby specjalnie przeznaczony dla scenarjusza filmowego! Gdy Bidet’a przyprowadzono do mnie do komisarjatu, nie poznałem go zrazu. Gromowładne bóstwo przeobraziło się w zwykłego śmiertelnika, w dodatku porządnie zaniedbanego. Przyglądałem mu się zdumiony. - Mais oui, monsieur, - powiedział, schylając głowę, - c’est moi. Tak, to był Bidet. - Ale jakżeż to? Jak się to mogło stać? Byłem naprawdę zdumiony. Bidet rozłożył ręce i z całą mocą przekonania stoika policyjnego oświadczył: - C’est la marche des événements. W istocie! Wspaniała to formułka. Przypomniał mi się ów czarny fatalista, który odwoził mnie do San-Sebastjan: "niema wolnego wyboru, wszystko jest zgóry przeznaczone ”. - Ale jednak, panie Bidet, nie był pan dla mnie w Paryżu zbyt uprzejmy! ... - Niestety, muszę się z żalem przyznać do tego, panie komisarzu ludowy. Rozmyślałem nad tem wiele w mojej celi. Pożyteczna to rzecz czasami - dodał znacząco - zawrzeć z więzieniem znajomość od strony wewnętrznej. Mam jednak nadzieję, że moje zachowanie się w Paryżu nie pociągnie za sobą przykrych dla mnie skutków. - Oświadczyłem mu, że może być o to spokojny.

- Gdy powrócę do Paryża - zapewniał mnie, - nie będę więcej trudnił się tem, czem trudniłem się dotychczas.

- Czyżby, panie Bidet? On revient toujours a ses premiers amours. - O powyższej scenie opowiadałem mym przyjaciołom tyle razy, że cały dialog zapamiętałem tak dokładnie, jakgdyby toczył się dopiero wczoraj. Bidet’a puszczono później do Francji podczas wymiany jeńców. Dalsze jego losy nie są mi znane. Musimy jednak opuścić komisarjat spraw wojskowych, aby cofnąć się nieco wstecz i powrócić do Kadyksu. Prefekt, po naradzie z gubernatorem, zakomunikował mi, że nazajutrz o godz. 8-ej będę wysłany do Hawany, dokąd, szczęśliwym trafem, właśnie jutro odchodzi parowiec.

- Dokąd?

- Do Hawany. .

- Do Ha-wa-ny?

- Do Hawany!

- Nie pojadę dobrowolnie.

- Będziemy musieli więc wsadzić pana na spód statku.

Obecny przy tej rozmowie w charakterze tłumacza sekretarz konsulatu niemieckiego, przyjaciel prefekta, radził mi, abym "liczył się z rzeczywistością ” (sich mit den Realitäten abzufinden) . Pacienzia, pacienzia! Ale tego było już za wiele.

Oświadczyłem jeszcze raz, że nie pojadę. W towarzystwie szpiclów biegałem na telegraf przez ulice zachwycającego miasta, nie dostrzegając go prawie. Nadawałem depesze "urjente ” (terminowe) do Gabier’a, Anguillano, dyrektora defensywy, ministra spraw wewnętrznych, do premjera Romanones’a, do gazet liberalnych, do deputowanych republikańskich.

Przytaczałem wszelkie argumenty, które dały się wtłoczyć w ramy depeszy. Słałem listy na wszystkie strony...

"Wyobraźcie sobie, drogi przyjacielu, - pisałem do Serrati ’ego, deputowanego włoskiego, - że znajdujecie się w tej chwili w Twerze pod dozorem policji rosyjskiej i że zamierzają wysłać Was do Tokio, dokąd wcaleście się nie wybierali. W takiej mniej więcej sytuacji znajduję się w Kadyksie w przeddzień wysłania do Hawany ”.

Potem mknąłem znów ze szpiclami do prefekta. Wskutek mojej presji, prefekt telegrafował na mój rachunek do Madrytu, donosząc, że wolę zaczekać w więzieniu w Kadyksie na parowiec, odchodzący do Nowego Jorku, niż jechać do Hawany.

Nie chciałem się poddać. Był to gorący i pracowity dzieńl Tymczasem deputowany republikański, Castrovido, zgłosił w kortezach interpelację z powodu mojego uwięzienia i wydalenia. W gazetach rozpoczęła się polemika. Lewicowcy atakowali policję, lecz, będąc frankofilami, potępiali mój pacyfizm. Prawicowcy sympatyzowali z moim "germanofilstwem ” (nie bez przyczyny zostałem przecież wydalony z Francji) , ale lękali się mego anarchizmu. Nikt nie mógl zorjentować się w tym chaosie. Zezwolono mi jednak na pozostawanie w Kadyksie aż do odejścia najbliższego parowca do Nowego Jorku. Było to poważne zwycięstwo! Przez kilka tygodni znajdowałem się pod nadzorem policji w Kadyksie. Ale nadzór ten był całkiem pokojowy i familijny, zupełnie inny, niż w Paryżu. Tam musiałem przez ostatnie dwa miesiące wyładowywać dużo energji, aby pozbyć się szpiclów - wsiadałem do samochodu, wchodziłem do ciemnych sal kinematografów, wskakiwałem w ostatniej chwili do wagonu metro, albo też, naodwrót, wyskakiwałem niespodziewanie z wagonu i t. p. Szpicle również nie zasypiali gruszek w popiele i w walce ze mną wytężali całą swą pomysłowość: sprzątali mi samochody z przed nosa, wyczekiwali przed wyjściem z kinematografów, wylatywali, jak bomby, z tramwaju lub metro, ściągając na siebie oburzenie publiczności i konduktorów. W gruncie rzeczy była to tylko sztuka dla sztuki. Cała moja działalność polityczna odbywała się przecież pod okiem policji. Ale szpiclowskie deptanie po piętach drażniło mnie i budziło instynkty sportowe. W Kadysie zaś szpicel zapowiada, że wróci o takiej a takiej godzinie, a ja powinienem oczekiwać go cierpliwie w hotelu. Broni on, zkolei, w sposób zdecydowany moich interesów, pomaga mi przy sprawunkach i wskazuje wszystkie wyboje w chodnikach. Gdy sprzedawca gotowanych krewetek zażądał ode mnie dwa reale za tuzin, szpicel klął, jak szalony, i groźnie wymachiwał rękami: a kiedy sprzedawca opuścił już kawiarnię, dopędził go znowu i narobił pod oknami takiego hałasu, że aż tłum się zebrał. Starałem się nie marnować czasu: studjowałem w bibijotece historję Hiszpanji, wkuwałem konjugacje hiszpańskie i, gotując się do pobytu w Ameryce, odświeżałem mój zasób stów angielskich. Dni mijały niepostrzeżenie i częstokroć pod wieczór stwierdzałem z żalem, że zbliża się już dzień wyjazdu, podczas gdy ja niewiele posunąłem się naprzód. W bibljotece byłem zwykle sam, jeśli nie brać w rachubę robaków książkowych, które stoczyły mnóstwo tomów z XVIII stulecia. Nieraz trzeba było wiele wysiłku, by odcytrować nazwisko lub datę. W notatniku moim z owych czasów znajduję następujące uwagi pro memoria:

"Dziejopis rewolucji hiszpańskiej opowiada o politykach, którzy na pięć minut przed zwycięstwem ruchu ludowego piętnowali go, jako zbrodnię i szaleństwo, a zaraz po zwycięstwie - usiłowali stanąć na czele triumfującego ruchu. Zręczni ci jegomoście - ciągnie dalej stary historyk - wypływali na powierzchnię podczas wszystkich następnych rewolucyj, robiąc przy tem najwięcej krzyku. Hiszpanie nazywają takich spryciarzy panzistas - od słowa kałdun. Od tego słowa pochodzi również, jak wiadomo, nazwisko naszego starego znajomego Sancho Pansa. Słowo to trudno jest przetłumaczyć, aczkolwiek nastręczają się trudności natury językowej, a nie politycznej. Sam typ jest zdecydowanie międzynarodowy".

Po roku 1917-ym miałem nieraz okazję, aby się o tem przekonać. Rzecz godna uwagi, że gazety w Kadyksie nie wspominały wcale o wojnie, jakby jej zupełnie nie było. Gdym rozmówcom moim zwracał uwagę na zupełny brak komunikatów wojennych w najbardziej rozpowszechnionej gazecie "El Diario de Cadiz ”, odpowiadano mi ze zdziwieniem: - Czyżby? Nie, to niemożliwe... a tak, rzeczywiście. - A więc sami tego dotychczas nie zauważyli. Na dobrą sprawę wojna toczy się gdzieś tam za Pirenejami. I ja również poczęłem stopniowo odzwyczajać się od wojny. Parowiec do Nowego Jorku odchodził z Barcelony. Udało mi się uzyskać pozwolenie na wyjazd do Barcelony, na spotkanie rodziny. W Barcelonie - nowe tarapaty z prefekturą, nowe protesty i depesze, nowi szpicle. Przyjechała rodzina. Doznała przez ten czas wielu przykrości w Paryżu. Ale teraz jest już dobrze. Zwiedzali Barcelonę pod eskortą szpiclów. Chłopcy zadowoleni są z morza i owoców. Pogodziliśmy się już wszyscy z myślą wyjazdu do Ameryki. Zabiegi moje o uzyskanie zezwolenia na wjazd z Hiszpanji do Szwajcarji przez Włochy spełzły na niczem. Wprawdzie, dzięki staraniom włoskich i szwajcarskich socjalistów, otrzymałem wreszcie takie zezwolenie, ale w chwili, kiedy znajdowałem się już wraz z rodziną na parowcu hiszpańskim, który odbił 25-go grudnia z portu w Barcelonie. Było to, ma się rozumieć, opóźnienie premedytowane. W tym zakresie Izwolskij potrafił skoordynować wszystko nienajgorzej. W Barcelonie zamknęły się za mną drzwi Europy. Policja wsadziła mnie wraz z rodziną na parowiec Hiszpańskiego Towarzystwa Transatlantyckiego, "Monserat �, który w ciągu 17 dni dostarczył do Nowego Jorku żywy i martwy ładunek. 17 dni - taki czas nęciłby bardzo ludzi z epoki Krzysztofa Kolumba, którego pomnik góruje nad portem Barcelony. Morze było bardzo wzburzone o tej najgorętszej porze roku, statek zaś nie zaniedbywał niczego, aby wciąż przypominać nam o marności egzystencji. Parowiec "Monserat ”było to stare pudło, słabo przystosowane do odbywania podróży po oceanie. Ale neutralna bandera hiszpańska zmniejszała podczas wojny szansę zatopienia. Z tych też względów towarzystwo hiszpańskie kazało sobie drogo płacić, źle lokowało pasażerów i dawało im kiepskie utrzymanie. Statek zaludniał pstry tłum pasażerów. Pstrokacizna mało była pociągająca. W tłumie tym nie brakowało dezerterów, co przedniejszej marki, pochodzących z różnych krajów. Tutaj malarz ratował swe obrazy, swój talent, swą rodzinę i swój majątek, przewożąc je, pod opieką staruszka-ojca, jak najdalej od linji ognia. Pewien bokser, zarazem pisarz-beletrysta i kuzyn Oskara Wilde’a, przyznawał się otwarcie, że woli rozbijać szczęki panom yankesom, uprawiając szlachetny sport, aniżeli dać się pokłuć bagnetem jakiemuś Niemcowi. Champion gry w bilard, gentleman bez zarzutu, oburzał się, że przyszła kolej na jego rocznik. I w imię czego? W imię tej bezsensownej rzezi? O nie! I dawał wyraz swym sympatjom dla idej Zimmerwaldu. Reszta towarzystwa była podobnego pokroju: dezerterzy, awanturnicy, paskarze lub wydalone z Europy "niepożądane ”żywioły, bo komuby też przyszło do głowy, aby z własnej, nieprzymuszonej woli, puszczać się w takich czasach w poprzek Atlantyku na nędznym stateczku hiszpańskim? ... Trudniej było zorjentować się wśród pasażerów trzeciej klasy. Leżą w ścisku, poruszają się niewiele, mało też rozmawiają, gdyż mało jedzą, są ponurzy, rozstali się z obmierzłą i złą nędzą, aby płynąć ku innej, narazie nieznanej. Ameryka pracuje dla wojującej Europy i potrzebuje świeżych robotników, ale bez jaglicy, bez anarchizmu i innych chorób.

Parowiec jest dla chłopców olbrzymim terenem obserwacyjnym. Coraz to odkrywają na nim coś nowego.

- Wiesz co, mamy tu morowego palacza. Republikan z niego. - Wskutek ciągłych wędrówek z kraju do kraju, porozumiewają się ze sobą własnym umownym językiem.

- Republikanin? Ale jakeście się z nim porozumieli?

- Wytłumaczył nam wszystko dokładnie. Powiedział Alfonso , a potem tak: pif-paf.

- No tak, znaczy, jest z niego naprawdę republikanin - zgadzam się.

Chłopcy ściągają dla palacza suszoną malagę i inne smakołyki. Zaznajamiają nas ze sobą. Republikanin ma ze dwadzieścia lat i, najwidoczniej, zupełnie ustalony pogląd na monarchję.

1 stycznia 1917 roku. Wszyscy na parowcu składają sobie życzenia noworoczne. Dwa razy podczas wojny obchodziłem nowy rok we Francji, trzeci zaś raz - na oceanie. Co czeka nas w roku 1917-ym?

Niedziela 13 stycznia. Zbliżamy się do Nowego Jorku. Obudziliśmy się o 3-ej w nocy. Stoimy. Ciemno. Chłodno. Wiatr. Deszcz. Na brzegu - wielka gromada mokrych budynków. Nowy Świat!

Rozdział XXII: W Nowym Jorku

Powrót do spisu treści